niedziela, 30 marca 2014

ATELIEEE, czyli "wysokiej klasy pub"

Atelier na Placu z Zapiekankami
Kraków, Plac Nowy 7 1/2



Jeśli chodzi o Atelier, to ja już wolę pójść do tego fotografa na rogu pl. Matejki i Filipa.
To tak w kwestii krótkich recenzji, jako że ostatnio fascynuję się krótką formą od haiku po twittera. 



Niedawno otworzono takie "tapasowisko" na placu Endziora. W samym rogu, jak najgorszy uczeń z klasy Magdy Gessler, schowane gdzieś pomiędzy barem z alkoholem za 4 zł i przekąską za 8 zł, a jednym z bardzo tutti frutti ekskluzywnych lokali, chyba nawet bez polskiej nazwy. 



W skrócie, na początek, Atelier okazało się czymś pomiędzy wyżej wymienionymi lokalami. To znaczy skończyło jak tofuburgery czy kotlety sojowe: pomiędzy produktami prawdziwymi, tj. hamburgerem z biedronki, prawdziwie złym, a mielonym mięsem wołowym, prawdziwie dobrym. Jak mawiali starożytni Ormianie, półśrodki owocują ćwierćrezultatami. I taka właśnie maksyma powinna wisieć nad drzwiami Atelier. Po angielsku, bo światowiej.

Nie żebym marudził przesadnie na samo jedzenie - było beznadziejnie poprawne, podkreślam, ani dobre ani złe, w kulinarnym czyśćcu robione. 
Olga i Kasia zamówiły quesadillę z dodatkiem dipu z awokado - bo tak to zostało nazwane, nie głakamole. Ja idąc w zestaw tematyczny "coś na placku torillowym" zamówiłem wrapa z krewetkami. Do tego do ciamciania bagietkę z jakże ostatnio popularną semicką nutellą - hummusem. Podali ją z pokrojonym chlebkiem chyba ponownie z dyskontu. Mało dali, bo 6 kromeczek malutkich i takich cienkich. Zamówiłem od razu drugą porcję chleba. Doliczyli 1 zł. Na talerzu wiał wiatr.






Faktycznie potrawy miały ze sobą całkiem sporo wspólnego, mianowicie zostały oparte na plackach dostępnych w jednej z sieci dyskontów. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Nie chcę oczerniać kucharza, bo nie taki mam zamiar (jak wspomniałem, nie było niesmaczne), ale zastanawia mnie po co podawać, przy tak krótkiej liście dań w menu, rzeczy, które nie są przyrządzone z sercem, na prawdziwych produktach. Czy nie o to chodzi?

Wrap kosztował 19 zł a w jego skład wchodziły pomidory z puszki, ząbek czosnku, trochę ziół, 6 najmniejszych krewetek i wspomniana tortilla z dyskontu. Niby poprawnie połączone, ale z drugiej strony takie rozwiązanie pozostawia ogromny niedosyt. Takie to wszystko bez pomysłu. Kesadija składała się z dwóch placków, a jakże, przedzielonych czorizo i serem. Po raz kolejny - niby w porządku. Smaczne. Poprawne. I już. Nic więcej. 

Bogu dzięki woda była za złotówkę, co jest ogromnym plusem. W zasadzie to zaraz po otwarciu Burger Kinga w Łodzi, czy w ogóle pierwszego Maca w Polsce, jest to jedno z najważniejszych wydarzeń na scenie ogólnospożywczej w kraju. To nas zbliża do kultury śródziemnomorskiej. Do światowego życia.
No i zamówiliśmy jeszcze desery - ja tartę z karmelem, czekoladą i solą morską, a moja sympatia krem brjule. Ciasto bardzo w porządku, domowe, z ciekawą nutką smakową (sól morska). Olga narzekała na krem brjule. Podobno cukier z wierzchu zwęglony i w ogóle nie ulegał sztućcom z łatwością. Wnętrze smaczne, choć trochę jak bardziej jak budyń, niż krem. Przynajmniej robili sami, a nie z dyskontu. Jest ok. Były tez piwka po 8 pelenów (nowych).



Dlaczego wracam do motywu przeciętności jak nakręcony labrador do patyka?


Miejsce aspiruje do miana tapas baru w modnej krakowskiej dzielnicy. Przestrzenny lokal, urządzony na 'nowoczesno i bogato' mógłby służyć jako plan jednego z odcinków Miłości na Bogato. Sobie Marcela usiądzie przy barze i zamówi coś. Potem wyjdzie, nie jedząc, bo po warszawsku się tylko zamawia, a potem o resztę nie dba, bo jedzenie jest plebejskie. Przy barze kawałek tarty i trochę takich włoskich paluszków - niby pokazują, że mają tam jedzenie, z drugiej strony przeciętny kiosk ma więcej produktów spożywczych na wystawie. Nic nie zachęca do jedzenia. Jakoś tak pusto, wieje wiatr, ani nie zachęca do napicia się piwa, ani do zjedzenia. To jest podstawowy grzech tego przybytku, który przekreśla całą resztę. Za te 19 zł mogę sobie pójść na coś fajnego, chociażby do Beef Burgera obok albo kupić sobie dwa dobre piwka w Omercie też niedaleko. Każde z tych miejsc ma jakiś tam charakter i tym wygrywa. Mam nawet kolegę, Andrzeja G., który twierdzi, że zbije fortunę na autorskim bistro sprzedającym rosół w kotlecie schabowym. I ten człowiek ma więcej pasji i namiętności do tego co ciekawe, niż Atelier. A jest sam jeden w swoim postanowieniu.

Może latem będzie lepiej - mają ogródek, w którym panuje relatywny spokój, ponieważ jest z drugiej strony lokalu. Może po otwarciu okien i wpuszczeniu powietrza lokal okaże się bardziej jedzeniowy. Bardziej przystępny i zachęcający. Wtedy będzie można położyć na ladę desery, pod sufitem zawiesić szynkę parmeńską i może nawet zatrudnić kogoś od dekoracji bo latem taniej - mniejsze wydatki usługodawców, bo spacerkiem dojdą do pracy.
I wtedy może odwiedzę Atelier.
Ale raczej nie. 
Jako że lokal z modnymi aspiracjami, takie miałem wrażenie, wprowadzę nową skalę ocen: Janek z Miłości na Bogato ma lepszy lokal - 9/10.




poniedziałek, 24 marca 2014

LEPIANKA SMOKA


Hong Ha 
Kraków, ul. Dobrego Pasterza 124 

Jakiś czas temu byłem z Olgą w bardzo ciekawym miejscu. O jego wyjątkowości świadczyło chociażby to, że można było je poczuć ze sporej odległości. Taka reklama przestrzenna, 360 stopni w roku, do 200 metrów w górę, co zapewne zmusza klucze ptaków przelatujące nad terenem aqua parku do zmiany trasy na północną. Dodatkowo nie można płacić kartą, bo właściciel lokalu przezornie nie zezwala na pełną dokumentacje swoich przedsięwzięć do celów podatkowych. No i na domiar wszystkiego, nie było, przynamniej na pierwszy rzut oka, kotka z machającą łapką (jp. Maneki-neko)!




Taaaaaaaaaaaak kochani, byliśmy po pracy u chińczyka! I to jakiego. ZŁEGO!


Gwoli ścisłości, kuchnie chińską w Polsce kategoryzuję raczej jako kuchnię polską ze znamionami chińskiej, ponieważ w sposobie podawania, rozwiązaniach technicznych oraz składzie różni się od oryginalnej kuchni orientu. Tak więc ocena będzie wystawiona w odpowiedniej kategorii.

Wnętrze klasyczne – dominuje czerwień oraz zubożałe złocenia, gdzieniegdzie powiewają takie zwisające coś z frędzelkami, a ściany zdobią obrazki mistrza Gong Bao, zrabowane jeszcze podczas powstania bokserów. Klasyczna i taka nasza była karta dań – nie zabrakło pretendentów do tronu, takich jak kurczak słodko kwaśny, sajgonki czy zupa krabowa. Nie ma się co rozpisywać, skład karty przewidywalny i przerażający, jak tłumaczenia nazw chińskich dań na angielski.

No ale przejdźmy do konkretów. Dania podano szybko, ponieważ ambulans na sygnale wywiózł salmonellę z kuchni, a szef tej budy w rozpaczy chciał przyszykować potrawy, zanim pojedzie w odwiedziny z kwiatami na OIOM do Rydygiera.
Ja dostałem wersję eko-wege – sajgonki z warzywami za mniej niż pełny bilet na trzy aglomeracje na Śląsku, zupę pikantną chyba z krabem oraz taką surówkę, trochę naszą, trochę chińską, bo można zalać sosem udostępnionym klienteli za darmo (Corner Burgererze, czasami lekcje życiową można pobrać u najmniej pozornego gracza; droga do pałacu chwały prowadzi przez dolinę cierni).
Moja konkubina, bo w te miejsce nie zaprasza się sympatii, zamówiła takie kulki z kurczaka w cieście kokosowym oraz dodawany z rozpędu do każdego dania ryż i surówkę. Ja poprosiłem jeszcze o te ostre papryczki zmielone i zalane olejem, bo pomyślałem, że uratują danie.

Co do ryżu, gotowany tak mniej więcej o 8 rano, więc dojrzały. Tak naprawdę w swojej kategorii był jak najbardziej normalny, nie to co u chińczyka naprzeciwko szpitala Dietla w centrum (nie wiem czy ten lokal jeszcze istnieje, mam nadzieję, że nie), gdzie podano mi ryż sypki do pałeczek i warzywa z mrożonki. Surówka mdła i nędzna jak ostatni syn pana, który nosił lektykę u niższego rzędu urzędnika z prowincji Syczuan. Nie chcę o tym pisać. Przechodząc z dodatków do sedna sprawy, kulki letnie i nijakie, ale o tyle ciekawe, że można było je poturlać pałeczką i z zaciekawieniem śledzić działanie fizyki na ten niekształtny i osobliwy obiekt. Ładnie pokroić, zalać sosem i zapomnieć.
Ja z kolei dostałem zupę. Tak na oko i pół nosa rosół z 10g surimi i mąką ziemniaczaną jako zagęszczaczem. No i pływały też, o ile dobrze pamiętam, resztki kukurydzy. A może to była mąka kukurydziana? No nie wiem, czy to istotne? Mniej niż 5 zł kosztowało. Sajgonki pamiętały czasy dynastii Song. Były zachowawczo nadziane czymś. Warzywnym czymś. Można je było pomoczyć w sosie z papryczek czili i pomarzyć o zbiorach herbaty albo pięknej muzyce ludowej i żurawiu brodzącym w zbiorniku nieopodal pól ryżu.

Nie chciałbym, żebyś drogi czytelniku zrozumiał mnie na opak. Ja nie jestem delikatny żołądkowo, w zasadzie twierdzę, że mój bęben jest z adamantium. Podjadam czasami u chińczyka na Szewskiej (dawniej był na Basztowej) i zgadzam się na niską jakość za niską cenę. Ale na Szewskiej chińczyk jeszcze ostatecznie nie porzucił korzeni na rzecz mamony. Jest tanio, ale solidnie. Może rozboleć brzuch, ale przynajmniej człowiek przez 15 minut jedzenia się cieszy. Jakiś smak jest. Jest też posmak brudnej, ulicznej Azji, gdzie ludzie się nie przejmują, czy im na stole połowa dania wyląduje. W każdym razie, ten właśnie chińczyk, koło aqua parku, jest zupełnie inny, zły.

Tak naprawdę, ten lokal był tak zły, że uruchamiał mechanizmy samoobrony i organizm automatycznie kierował myśli na inne tory, uruchamiał fantazję, plótł narrację ze słów kluczy: panda, pu-erh, wstrzemięźliwość, rok psa czy gong. Ja nie jadłem najgorszego posiłku na świecie – ja podróżowałem wraz z zagubioną azjatycką rodziną z orientu na orient smaku. Dlatego proponuję nową skalę oceny dla naszego skośnookiego lokalu. Uciekłbym do Chin 10/10.

czwartek, 20 marca 2014

ALCHEMIA WOKÓŁ KUCHNI

Alchemia od Kuchni
Kraków, ul. Estery 5

Ruszył blog, a to oznacza międzynarodową sławę oraz karierę szafiarki. Dlatego też dzisiejsza recenzja będzie dotyczyć lokalu innego niż burgerownia, o menu podzielonym na DZIAŁY.
Jako że, jak już wspomniałem, zostałem mimowolnie szafiarką, pierwsza część będzie dotyczyć elementów lifestylowych.
W zasadzie to i bez bloga bym o nich napisał, ponieważ Alchemia od Kuchni oferuje sporo więcej niż tylko posiłek. Na obiad w niedzielę poszliśmy w większym gronie. Była nawet, uwaga, uwaga, teściowa z pieskiem francuskim! Oraz moi rodzice i sympatia. Usiedliśmy w piątkę przy stoliku. Buldożek Czesia usiadła na oknie. I tu zaczyna się podróż po obrazku z minionej epoki. Bez słowa wstępu, tata dostał groszek w takim pięknym wiadereczku o wielkości sugerującej, że należy do kota. Groszek był dodatkiem do kiełbasek w sosie gravy, z przewagą cebuli, położonych na purée ziemniaczanym. Kiełbaski miały taki fikuśny kształt, przysuwający na myśl wyroby masarskie zza granicy – ni to nasza parówka, ni to frankfurterka. Kształt i promienie słońca tańczące nad parującym talerzem w połączeniu z pięknie podanym groszkiem o cudownie zielonej barwie i pieskiem francuskim na oknie stworzyły przecudny obrazek, który był chyba ważniejszy i ciekawszy od samego posiłku, o którym później. Można było się przenieść, przy odrobinie fantazji, do Bretanii z Belle Epoque (w tym akurat regionie to chyba oznaczało większe porcje fasoli i lepszą kiełbasę) i poczuć wąsa na sobie. Przydługawy wstęp uzasadniam tym, że Alchemia od Kuchni jest kapitalnie urządzona, a to się również liczy!

Jeśli chodzi o jedzenie, poza kiełbaskami dla wąsacza, zamówiliśmy dwa razy curry z dorsza, polentę z pomidorami, gorgonzolą i jajkami w koszulkach oraz zestaw klasyczny – rybę z frytkami i sosem aioli.

Ja zamówiłem rybę, resztę ukradkiem ukradłem.

Trochę zapomniałem, jak moje danie smakowało, ponieważ wlepiałem wzrok a to w kiełbaski, a to w rybę z frytkami. No tak się składa, że to bardziej mój „target”. Zacznę w takim razie od ryby w cieście piwnym. Był to dorsz opakowany w dosyć konkretnie wyglądający panier, podany z domowej roboty frytkami i sosem aioli. Frytkom zarzucić nic nie można, bo przecież wyglądały na domowe i smakowały w porządku. Ciekawostką w tym daniu jest ryba, ponieważ smakuje inaczej niż przyzwyczaili nas do tego polscy restauratorzy. Jest to zasługa ciasta piwnego otaczającego stwora z głębin. Miła alternatywa dla panierki z bułki czy płaskiego w smaku zwykłego ciasta.
Jedynym minusem, sympatia szepcze mi do ucha, było to, że ryba była bardzo tłusta. Ja nie zauważyłem, bo tłuszcz to mój druh.
Co do dorsza w moim i teściowej curry, był bardzo delikatny i obok tłuszczu nawet nie stał. Podane to było na makaronie, o temperaturze niepokojąco zbliżającej się do pokojowej. Sam zestaw smaków, bo to chyba najważniejsze przy curry, było zachowawczy – ni to Azja, ni to Polska. Co wcale nie oznacza, że nie smakowało, wręcz przeciwnie. Udało się stworzyć bardzo delikatną i ciekawą potrawę.
Mama wzięła polentę, ale ze względów ideologicznych wstrzymam się od opinii. Wyglądała ładnie, o tyle napiszę.






Nie należy zapominać, że przez cały posiłek towarzyszyła nam Czesia. Wielkie chapeau bas za możliwość przechowywania buldożka. Dlatego też na zdjęciu zamieszczamy naszą koleżankę. Światło nie podpasowało, piesek się ruszał jak mały diabeł – zresztą, kto zna tę rasę wie, że pierwsi hodowcy stawiali raczej na urok osobisty niż inteligencję – ale od czego mamy Instagrama.
Z tej okazji wprowadzam nową skalę ocen – Pasuje do Buldożka 7/10. W alternatywnej skali – bardzo dobre. Polecam za całokształt i ciekawą kuchnię.

środa, 19 marca 2014

BEEF BURGER vs. MOABURGER

Beef Burger
Kraków, Warszauera 1

Moaburger
Kraków, Mikołajska 3


Dziś tak trochę na odwrót, bo nie dość, że podwójnie, to jeszcze paradoksalnie. Podwójnie, bo w zasadzie mam zamiar podzielić się spostrzeżeniami dotyczącymi dwóch burgerowni, ale podchodzę do nich tak na pół gwizdka, bo w jednej zjadłem pół hamburgera z kolegą Dzikiem, a w drugiej poczułem się zawiedziony. 

A paradoksalnie dlatego, że dziś od rana w pracy żłopię wodę z cytryną i jerba mate w ramach detoksu. No trochę ten weekend urodzinowy odbił się na moim organizmie.


Do rzeczy. W piątek postanowiłem zrobić drugie przedurodziny (pierwsze były w środę, pozdro dla kumatych) i część kulinarna tych urodzin skończyła się w Beef Burgerze przy placu z zapiekankami. Chodziło o małą przegryzkę, bo zgłodnieliśmy z Dzikiem, a ta buda na ul. Kupa była zatłoczona i nie było nam dane spróbować tamtejszego ekskluzywnego jedzenia ulicznego.

No więc tak. Za rozsądne mniej niż 20 zł można dostać na własnych oczach robionego hambuksa. Pan wrzuca kawałek mięsa na taki grill, jakieś pół metra od widza, i pieści go przyprawami i podnosi temperaturę do "smacznej". Obok stawia bekon albo inne elementy wymagające podgrzania i myk. Niby zabieg jak z podręcznika, a uprzyjemnia czekanie i pozwala nawiązać więź z posiłkiem.



Co do elementów składowych, bułka jedna z lepszych w Krakowie - wyraźnie zaznacza, że jest bułką, a nie gąbką, ale jednak ulega po chwili bez brudzenia osoby konsumującej różnej maści sosami.

NO WŁAŚNIE! O najważniejszym zapomniałem. Siadamy sobie z Dzikiem a tam cała wystawka sosów, feeria barw, galeria smaków i możliwości importowych polskiego przemysłu spożywczego - no cały świat tam chyba był. W każdym razie więcej niż w Corner Burgerze za złotówkę.

Koniec dygresji. Mięso było poprawne, ale jak zwykle zabrakło najważniejszego elementu burgera. Serio, nawet w filmikach na jutubie można zobaczyć, że sercem hambuksa jest gruby kotlet. Musi taki być, to zapewnia, że jest soczysty, po wgryzieniu tryskają z niego soki zamknięte przez kucharza w szczelnym "wołowinowym sarkofagu". Soki powstałe z tłuszczów to smak zaklęty w kaloriach. O to chodzi, a nie o kurwa tortille z mięsa. Zobaczcie sami. Czasami sugerują grubość nawet do jednego cala. Uwaga dotycząca mięsa nie miała na celu zdyskredytowania lokalu, który zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Chodzi o pewną zasadę, która trzeba podkreślać, żeby ludzie nie zapomnieli, że gdzieś tam za wielką wodą, ktoś przewraca idealnego hambuksa. Swoją drogą, jedzenie podano w ładny sposób, pogawędziłem z szefem o sosie barbekju, pani zza lady z ładną miną, ludzie wychodzą z bananami na twarzach - miejsce pozytwyne, zrobione przez kogoś, kto nie popełnia błędów jak podopieczni Magdy Gessler, przez kogoś kto wie jak ma wyglądać porządna hamburgerownia. Reszty nie ogarnąłem, bo to była mała przekąska, przerwa w piwkowej eskapadzie. A mają jeszcze coś ciekawego w karcie dań. FRYTKI CUKINIOWE. WOW. USZANOWANKO. W sumie, nie wiem co to jest, ale wpadnę na pewno po raz drugi, tym razem na całego hamburgera i frytki z dziwnego warzywa.
No dosyć. Daje 7,5/10 i nową ocenę "nie zalałbym keczupem", oznaczającą, że jest spoko.

Co do drugiego miejsca, wpadliśmy z konkubiną do MoaBurgera, żeby odświeżyć pamięć. Tak się złożyło, że kucharz z MoaBurgera powinien odświeżyć swoje poglądy na pracę, a jego kelnerki sposób w jaki traktują ludzi. Pierwsza sprawa - panie, które nie potrafią się uśmiechnąć, a sprzedają posiłki za więcej niż 20 zł, nie są spoko. Bo w Maku to jeszcze rozumiem. Po drugie, MoaBurger, przynajmniej w sobotę stał się ofiarą swojej popularności. Kolejki ogromne, nie ma gdzie usiąść, a co gorsza, kucharz pracuje w pośpiechu. Omijając zbędne szczegóły, bo każdy wie co to MoaBurger i co sobą reprezentował, trochę się zeszmacili. Dostałem hambuksa innego niż zamawiałem, z zimnymi warzywami w środku - tak, to jest problem, bo to nie kosztuje 3 zł, a zimny pomidor do ciepłego to trochę jak lody i wrząca herbata - i na domiar złego, wszystko było jakieś takie nie imponujące. Może to moja pamięć romantyzująca to miejsce, ale jakoś tak dwa lata temu te kanapki było większe, mięso bardziej starannie przygotowane, obsługa milsza. Tutaj warto wspomnieć o mięsie, jak w przypadku poprzedniej hamburgerowni, jest problem: płaskie no kurde!
Acha, zamówiliśmy jeszcze łódeczki na ostro i faktycznie były na ostro. Strasznie lubię ich sosy, szczególnie czosnkowy, pięknie zielony i niebanalny jak w większości miejsc. Cóż tu dodać, no niefajnie. 

Ogólnie jeszcze nie podchodzą pod "zalałbym keczupem", ale będzie maksymalnie 5/10 ze względu na stare romanse z tym lokalem.

poniedziałek, 17 marca 2014

CORNER BURGER

Słowem wstępu, blog o trochę o jedzeniu, ale bardziej o przeżywaniu posiłku. No to czytamy!


CORNER BURGER
Kraków, ul. Dajwór 25

Jednym z plusów wracania z pracy z Olgą jest to, że sam bym pewnie był zbyt leniwy, żeby zboczyć z trasy po hamburgera, bo "piłam wczoraj piwko i teraz mi się chce". Jak pewnie sami rozumiecie, jestem ostatnią osobą, która mogłaby taki pomysł uznać za zły.Tak więc wylądowaliśmy w Corner Burgerze na ulicy Weźwór na Kazimierzu. 



Sama nazwa trochę antycypuje doświadczenie kulinarne. W końcu człowiek zamawiający dwa hambuksy, frytki i dwie kole za około 50 zł może spokojnie powiedzieć, że został zapędzony w kozi róg, gdy Pani za kasą mówi, że keczup do tego kosztuje złotówkę.
Co ciekawsze, również kucharz dodaje swoje dwa grosze, omamiając zmysły. I już nie tylko szósty zmysł janusza szaleje z powodu embargo na keczup, ale również świat staje do góry nogami, gdy dostaje się kanapkę, w której kluczowe elementy są na odwrót. 

Tak, tak, no bo przecież wiadomo, że każda cywilizowana kanapka jest odpowiednio zorganizowana wewnętrznie: masło, ser, POTEM SZYNKA, pomidor. Przykładowo. No i co tu zrobić jak podają hamburgera, w którym i pomidor i ogórek i w ogóle wszystko jest POD mięsem, a bułka wskazuje, że to jest dolna część kanapki? To trochę jak kotlet schabowy pod pierzyną z ziemniaków albo bułka zalana bograczem. No już koniec. Sama kanapa bardzo fajna, przede wszystkim wysłali kucharza na zwiady do Well Done i nauczył się, że cebula nie jest ważniejsza od mięsa. Reszta przyszła sama - wyrazisty, ewidentnie świeży ogór konserwowo-kwaszony (takie coś istnieje?) i soczysty bekon i ser zalane białym sosem paramajonezowym. Bułka nie za gruba, trochę za cienka, szybko moknąca, ale to już chyba standard, no tak się już dzieje. 





Frytki gorsze od tych z Well Done (tak porównuje, bo są dobre no i to ostatni punkt odniesienia) ale raczej z ziemniaków, bo znalazłem taką jedną z zielonym czymś z prawdziwej pyry. To świadczyło bezsprzecznie o tym, że ktoś wykorzystał ziemniaka do wyprodukowania frytki. Nawet jakoś pachniały. 
Co ciekawe, lokal trochę zyskuję tym, że mogłem zapłacić kartą Olgi i Pani mi nawet nie zwróciła uwagi. Jak wiadomo, to spory plus, bo przecież po pierwsze jak ja nie płacę to nie tuczy no i jakoś tak człowiek się czuje "do przodu, grosik do świnki".
Acha, i jeszcze jedno, dali na stół takie papiery do kuchni w rolce. Można było się konkretnie wytrzeć i sobie rzucić na tackę trzymając się jedną łapą za brzuszek.
Jeśli chodzi o ocenę, to mam kilka. Pierwsza: Nie wrócę, za ten keczup - chytry traci dwa razy. Druga: Na wynos szłoby. Trzecia: 6/10.