wtorek, 27 maja 2014

ZIEMNIAK OTYŁOŚCI, CZYLI RZUT JĄDREM NA BIAŁORUŚ


"Ziemniak to niczego sobie warzywo" *

* Przysłowie ludowe, ok. XV w., spisane po raz pierwszy przez chłopa spod Mińska na chuście, której wcześniej użyto do zapakowania placków ziemniaczanych na piknik.




Drodzy Czytelnicy, 


mijają kolejne dni i wraz z upływem czasu pogoda zmusza nas do przemyśleń nad dietą letnią. Konsekwentnie zamieniamy kapustę z grzybami na roszponkę a kotlety schabowe na plasterki proszczjuto w modnej sałatce. Na szczęście, w samym sercu Europy jest jeszcze kraj, do którego nie dotarły takie nowobogackie wymysły. To Białoruś - kraj piękny oraz w ziemniaka bogaty!

No właśnie Białoruś. Czy wspominałem, że zostałem porwany na mecz hokejowy w Mińsku? Okazało się, że nasi sąsiedzi ocieplają wizerunek i pozwalają turystom wjeżdżać do kraju na tymczasowej wizie-bilecie w cenie biletu, tj. ok 30 PLN. No to się wybrałem, żeby sprawdzić co i jak. W końcu tak bardzo o was dbam, Drodzy Czytelnicy - nie chcę, żeby wam hamburgery zbrzydły!



Maskotka. Trochę niepokojąca jak napis powyżej.



Kochani, pierwsze co zrobiłem, jak urwałem się ze smyczy mojej sympatii, ma mało wspólnego z ziemniakami. Otóż w Galerii Krakowskiej otworzyli nowy dworzec [lol] i tam na tym dworcu jest taka buda meksykańska w stylu "wybierz czy chcesz burrito czy taco i nam powiedz". Postanowiłem ogarnąć przed wyjazdem o 17:19 trzy tacosy, ponieważ pogoda była podła, a w takim przypadku nie należy ryzykować przyjęcia za małej liczby kalorii. Jeszcze bym zasłabł w pociągu i co?


Wspominam o tym, bo po raz pierwszy jadłem tacosy. Tak. Burrito jest raczej popularniejsze, pewnie dlatego, że łatwiej je Polakowi sprzedać jako kebab z ameryki łacińskiej. A może dlatego, że tacosy, takie z wołowiną i serem i sałatą w środku to propozycja ciekawa głównie jako przekąska. I to w domu, bo człowiek sobie tak papę wysmaruję farszem kruchego tacosa, że wstyd ucztować w miejscach publicznych. Tak czy siak poświęciłem się i schrupałem, co mi podano - nie byłem zachwycony, ale chyba dlatego, że tym ciężko się zachwycać. Smakowało to w zasadzie jak czipsy wymieszane z mielonym, sałatą, serem i salsą. Może to po prostu nie jest dobre miejsce na tacosy?




Nie będę już zawracał wam głowy pierdołami - wsiadłem do pociągu z którego pobiegłem na busa. Potem odebrali mnie znajomi i pojechaliśmy do Brześcia, gdzie zjadłem BIAŁORUSKI POSIŁEK.
W zasadzie byłem tak głodny po szaleńczej jeździe Kraków-Brześć i braku śniadania, że zjadłem na początek petka i dwa piwka. Były ok. Potem natrafiłem na mały problem techniczny - absolutnie wszystko było cyrylicą. I to małą. Kolega coś pomógł, ale i tak zdecydowałem się na to, co pamiętam jeszcze z Ukrainy - pjelmjeni i soljankę, czyli takie śmieszne małe pierożki w śmietanie i zupę, która jest w zasadzie ulepszonym i rozwodnionym strogonoffem. Ale po kolei. Jako, że obiad miał charakter biesiadny, ze względu na piwka, wakacje oraz to, że siedziało nas tam około 5 osób, to najpierw zamówiliśmy dla każdego do spróbowania placki ziemniaczane ze śmietaną oraz grzybami, które potem okazały się pieczarkami z cebulą.

Tutaj dla rozluźnienia atmosfery oraz dla podkreślenia, że po zamówieniu czekałem dłuższą chwilkę na posiłek, wtrącę anegdotkę. Czy wiecie, że na Białorusi oficjalną walutą są BUBLE? Bo tak właśnie nazwałem białoruskiego rubla. Ma o wiele więcej zer niż rosyjski rubel i generalnie jest kłopotliwy. Głównie dlatego, że ciężko wyliczyć np 13250 BUBLI za piwko. Przecież u nas daje się trójkę i po zabawie.

O, obiad przyszedł. No więc tak - przyszła soljanka. Tutaj zorientowałem się, że popełniłem mały błąd, bo jest to zupa na bazie solidnej dawki mięsa. A na Białoruś nie wolno wwozić kiełbasy, bo nie ma i droga jest. Nawet myślałem o przemycie w formie biżuterii - takie pęto kiełby na szyi nie jednej Nataszy by w głowie zawróciło! No i czego ja głupi się spodziewałem? Zupa raczej chuda bo i na czym mają ją zrobić? Pamiętam, jak pani u której mieszkałem na Ukrainie mówiła mi jak zrobić soljankę: "Ty musisz nawrzucać dużo mięsa, nagotować, usmażyć, poddusić! [...] Ja daję z waszej Biedronki parówki i jakoś to jest [sic!]" Sednem soljanki jest wywar z mięsa wymieszany z podsmażonymi ogórkami kiszonymi, przecierem pomidorowym i mięsem. Potem podaje się taką zupę z bardzo gęstą śmietaną oraz oliwkami czarnymi. Taka mieszanka potrafi ogrzać lepiej niż futro z nutrii czy 100-tka Stolicznajej. Niestety w Brześciu zabrakło mięsa na porządną soljankę.
Ale za to pjelmjeni były ciekawe, chociaż pozostawiały wiele do życzenia. Najpierw o tym, dlaczego były fajne. Otóż, podano te małe wschodnie rawjoli w garnuszku zalanym białoruskim beszamelem. Była to śmietana i mąka. Dosyć mdłe, ale zdecydowanie fitless. Gdyby tylko pani kucharka ogarnęła sos z głową, pomysł by wypalił. W środku były pierożki z, jak się okazało, pieczarkami i cebulą.
I tu się należy zatrzymać. Otóż ja specjalistą od kuchni wschodniej nie jestem, ale podejrzewam, że to zostało wymuszone szeroko pojętymi brakami w gospodarce socjalistycznej. Na Ukrainie podawali z mięsem z młodej owcy chyba albo czegoś generalnie młodego. W zasadzie te pieczarki na bank nie są wyborem Łukaszenki lub jakiegoś innego konesera. No ale z drugiej strony posiłek był zbliżony do klasycznego obiadu miejscowych, a przez to ciekawy. Objadłem się jak knur, w końcu mąka, śmietana, grzyby i ziemniaki to wyższa szkoła jazdy.

No właśnie, ziemniaki! Przecież ja tam jadłem kapitalne placki ziemniaczane, również ze śmietaną! Takie miękkie i chrupiące. To był przebłysk mistrzostwa w obsłudze ziemniaka - delikatnie stawiały opór, zamiast szeptać do ucha, chrupały. Mhmmmmm. Nie wiem dlaczego podali do tego... pieczarki. Tzn. ok, ale za dużo było tych pieczarek. No ale jak wspomniałem, to chyba kwestia braków w dostawach.

Tak wyglądał pierwszy posiłek. Jak się okazało, na drugi przyszło mi czekać cały dzień - zwiedzaliśmy bardzo intensywnie - pojechaliśmy na Mińsk, przez twierdzę Mir. O 21 czasu lokalnego obejrzeliśmy mecz Kazachstan-Szwajcaria. Wspierałem Kazachstan i białoruskie czirliderki. Kazachstan przegrał, ale ja wygrałem, bo w trakcie meczu kupiłem ciekawe czipsy o smaku kraba i sobie chrupałem, krzycząc w przerwach "Daaaaaaaaaawaj, Daaaaaaaaaawaj!!!", bo pan obok tak krzyczał. Uczestniczyłem nawet w meksykańskiej fali! Wybawiłem się przednio. Obudziłem się nazajutrz w domu Pawła z couchsurfingu i spotkała mnie miła niespodzianka!



Takie tam na spontanie z czipsami krabowymi


Zjadłem dwa śniadania. Pierwsze w mieszkaniu, drugie na mieście. Niestety okazało się, że posiłek w centrum był ostatnim restauracyjnym jedzeniem na Białorusi. Czas biegnie jak szalony, wariat!

W mieszkaniu podano mi chleb oraz masło z kawiorem! Tak tak, mają masło z kawiorem i jest to bardzo popularne masło. Zrobili z tradycyjnego smarowidła coś na wzór Rolls Royca - masło wymieszane z symbolem statusu! Oczywiście nie był to kawior pierwszego sortu, ale był!
Nadawał masłu słonawy posmak i tak śmiesznie wchodził między zęby. Szkoda, że nie miałem lodóweczki, żeby przetransportować, bo mi wyjątkowo zasmakował!



MASŁO I DZIECI RYBY



Potem Paweł pokazał nam lokal z ciastami i kawą. Podawali takie wielkie ciasta drożdżowe na wagę. W środku były różne owoce. Wzięliśmy w czwórkę cztery rodzaje ciasta - wiśniowe, borówkowe, cytrynowe i z twarogiem. Podzieliliśmy na cztery kawałki i testowaliśmy smaki. Ciasto było miękkie i pulchniutkie - rumiane i ciepłe jak wspomnienie sympatii z młodzieńczych lat. Nadzienie wylewało się z dosyć bezkompromisowo pociętych brzegów. Podszedł mi kawałek z wiśniami, takimi w zawiesinie sokowo-żelatynowej oraz porcja z twarogiem. Zapiłem kawą i się rozmarzyłem - zbierałem owoce na polance oraz opalałem pysk leżąc w trawie. Mają tam strasznie dużo zieleni, pewnie dlatego. A może dlatego, że ciasta skojarzyły mi się z drewnianą chatką w lesie. Wyszedłem bardzo zadowolony. Okazało się, że po drodze wpadliśmy na pana smażącego ziemniaki na patyku, takie w kształcie świderka. Jeszcze nie były gotowe, ale Kasia powiedziała mi, że w Łebie też takie mają. Po diabelskim młynie i małym spacerku zaczęliśmy wracać do Polski przez Grodno.







Ostatni posiłek przed przejściem granicznym zjadłem w aucie pod Grodnem. Nie będę wchodził w szczegóły turystyczne, bo to nie blog o podróżach! No dobra, dodam tylko, że w Grodnie mają taki cokół z czołgiem ustawionym lufą w stronę Białegostoku hi hi hi.

Kupiliśmy sobie klasyczny ciężki czarny chleb ze wschodu oraz jeszcze więcej masła z kawiorem. Napchałem się jak knur na wigilię, wiecie, tak na zapas. Po drodze jeszcze piłem piwka, młodzieżowo w samochodzie. Mają wybór z kilku browarów - ja głownie lagery wybierałem. Były przyzwoite, ale jakieś takie inne w smaku, trochę bardziej mdłe.



Więcej kawioru!



Byłbym zapomniał! W supermarkecie kupiłem sobie dwa produkty niewystępujące u nas, a mające ogromny potencjał! Pierwszy produkt jest znany w krajach byłego związku radzieckiego, mam na myśli Seroki czy jakoś tak. Chodzi o twaróg słodki oblany czekoladą w formie batonika - dupę urywa, ale po pięciu człowiek jest zapchany już na zawsze.



"Zjedz mnie, a papierkiem przestrasz dziecko"


 Drugi produkt ogarnąłem dzięki mądrej radzie Kasi z pracy, która zasugerowała, że warto spróbować miejscowe czipsy w opakowaniu podobnym do pringelsów! Okazało się, że prawie dobrze wytłumaczyła, bo czipsy były w kwadratowej tekturce z żuberkiem w logo.






 Była to sprasowana masa ziemniaczana o smaku kawioru... Fajne było to, że miały nietypowy kształt rozwałkowanego prostokąta, a nie przekroju kartofla. No, do tego jeszcze lody "Kasztan" o pięknym wschodnim dizajnie opakowania i już miałem dość jedzenia. Wiecie, słońce świeciło i trochę przesadzałem z mieszanką czipsów-piwa-lodów-twarogu.





Uff. Poza tym jeszcze trochę pozwiedzałem, ale nie będę zanudzał. Żałuję, że nie miałem trochę więcej czasu na odkrycie kuchni - podejrzewam, że dostałbym lepsze pjelmjenie i soljankę oraz dostał kilka innych, ciekawych i nowych potraw z ziemniaka. No co robić, był to tylko weekend.
Tak czy siak, polecam wybrać się do Łukaszenki. Drogi mają proste, miasta czyste i chyba można to opisać cytatem z wikicytatów o Białorusi:


"Myślę, że nie jest tak tragicznie, jak to widzi jedna strona, i nie tak cudownie, jak widzi druga. (…) proszę spróbować wyobrazić sobie kraj, w którym nie jest tak dobrze, jak piszą gazety państwowe, i nie tak źle, jak piszą niepaństwowe − i dostaniecie ten wynik, jaki jest." 
 Wolha Abramawa 




No już koniec z wymądrzaniem się - dodam, że wysłałem kartkę z kiełbasą do Krakowa. Ten kraj ma potencjał, szczególnie jeśli chodzi o wzornictwo i pocztówki. Jeśli chodzi o ocenę jedzenia, wschodnio ciekawe 7/10.








Taco Mexicana La Cantina 
Kraków, ul. Pawia 5

Adresy Białoruskie nieznane, jak nieznana ilość sposobów na zrobienie ziemniaka.


niedziela, 11 maja 2014

CO ZA DUŻO, TO ZDROWO!

Antler Poutine&Burger
Gołębia 10, Kraków




Kwiecień plecień, bo przeplata, trochę wypłaty, trochę nie.


Generalnie po wycieczce do Utrechtu żywiłem się kurzem i słońcem. Przygoda zakończona złotym strzałem w Well Done opróżniła mój skarbiec do samego dna. Przez cały miesiąc nie mogłem skakać z trampoliny w basen złotych monet, już nie mówiąc o stołowaniu się w fajnych miejscach. Na szczęście w maju przyszedł przelew i wracam do gry. Ale o tym zaraz, bo jeszcze w temacie gier muszę dodać zapowiedź następnego wpisu z zagranicy! Otóż jadę obejrzeć grę. W hokeja. Na Białorusi. Jak to śpiewała Tina Turner, ask me no questions, I`ll tell you no lies. Za jakiś tydzień powinienem wrzucić notkę, jeśli nie, to znaczy, że w Mińsku obiad je Ciebie.

A wspominam o moim małym planie, ponieważ dzisiejszy dzień był również bardzo hokejowy. Otóż jest taki kraj nad USA, gdzie grają w hokeja. Jako, że jest to kraj zimny i zapomniany przez międzynarodową opinię, mieszkańcy walczą z nudą piwkami. No a jakie piwka mają skutki, wszyscy wiemy. Rdzenna ludność wymyśliła szereg sposobów na kaca. Jednym z nich jest posypanie frytek serem i sosem typu gravy, jakby same ziemniaki na tłuszczu nie spełniały swojej funkcji. Takie coś nazywa się „Poutine” i jest od końca 2013 roku dostępne na ulicy Gołębiej w Krakowie.

Sam lokal odwiedziłem jeszcze w listopadzie i wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Hamburgery były jakieś takie nijakie, niby ok, ale z bułką coś nie tak, mięso płaskie, zestawy dodatków przeciętne itd. Za to specjalność zakładu była jak strzał tym krążkiem do hokeja, prosto w cel. Jedna porcja niszczyła głód, kaca i ostatnie formacje zdrowego tłuszczu w organizmie. Generalnie pod ladą powinni mieć wielki czerwony przycisk wzywający ambulans i ulotki dotyczące operacji wstawienia bajpasów. W to mi graj! Poutine można zarzucić to, że po 5 minutach sos i ser zmieniają stan posiłku w półpłynny, ale to jest rzecz drugorzędna. Jest to produkt bezkompromisowy. Jak walki w hokeju albo jak lód na który można się wywalić. Uderza prosto w serce. Dosłownie i w przenośni. Jest to esencja prostolinijnego bandziora, który patrzy ci się prosto w oczy i mówi „a teraz oddawaj kondycję i chęć uprawiania sportu”.

W zasadzie te frytki mają metaforyczne wąsy. Jedli je pewnie Charles Bronson i Sylvester Stallone. I Chuck Norris. Jest to produkt jedyny w swoim rodzaju, produkt, którym mogą się cieszyć przedstawiciele wymierającego gatunku sybarytów.
No ale to był listopad 2013 roku. [Po publikacji postu okazało się, że trochę później, bo raczej na początku 2014. Przepraszam za zmyłkę:( - przyp. Ją.)] Od tego czasu o Antlerze przycichło. Zresztą do dziś mają mało lajków na facebooku i jakoś tak trzeba tłumaczyć zwykłym śmiertelnikom, gdzie to w ogóle jest. Można na przykład dodać, że obok Koko.

Moje zainteresowanie Antlerem wzbudzili moi serdeczni przyjaciele Staszko i Karol. Są na tyle bystrzy, że jakoś sami zapamiętali, że w okolicach Gołębiej jest taki bar, w którym frytki mają o niebo więcej kalorii, a kanapki domyślnie podawane są z majonezem, smarowidłem antycznych bogów.  Ostatnimi czasy, Staszko, łagodny olbrzym o zaskakująco wątłej posturze, wspomniał w rozmowie, że Antler uratował mu dzień na kacu i że strasznie lało, ale on dalej jadł, bo nic już go nie mogło bardziej tego dnia poruszyć. No i tak perorował o tym, jak mu było źle, a potem dobrze, aż przytoczył pewien istotny szczegół. Otóż on się najadł hamburgera z frytkami Poutine w środku [sic!]. Nosz przecież to jak pizza z hamburgerami w rantach albo kebab z frytkami – prawdziwe jądro otyłości. Z takim produktami jest jak z obłąkańczą mantrą wybijaną na bębnach gdzieś w lesie równikowym. Im bliżej jesteś, im więcej rozumiesz, tym bardziej tracisz rozum i podążasz za atawistycznym zewem „więcej tłuszczu, lepiej, że tłuste, bum bum bum”.

Myśl o produkcie idealnym, zawierającym w sobie bezbłędną szlachetność prostoty znaną z hamburgera i pradawną, podświadomą żądze tłustego, reprezentowaną przez frytki, zalągła się w mojej głowie i już nie chciała wyjść.

I tak właśnie dochodzimy do dnia dzisiejszego, kosmiczny splot wydarzeń – wypłata, kac i piękna majowa pogoda. Jeszcze dzień wcześniej Karol przypomniał mi o Antlerze i nie było już mowy o odwrocie. Po porannej wycieczce na rower wodny (spokojnie, konkubina pedałowała) umówiliśmy się na wizytę w Antlerze! Był z nami również Oleczek i wspomniany wcześniej Karol.  Chłopaki zamówili burgera Quebec (to ten z Poutine), Olga jakiegoś z warzywami i bekonem (Calgary), a ja Quebeca bez sałaty i z sosem BBQ zamiast keczupu. Sałaty nie wziąłem, bo po co komu w aucie sportowym bagażnik na rowery. Do tego poszły jeszcze jakieś napoje z serii „jestem z Berlina, piwo to dla mnie plebejstwo”, czyli któreś z tych Wostoków czy tam innych Fritz koli.


"Sałaty nie wziąłem, bo po co komu w aucie sportowym bagażnik na rowery"


Skoncentrujmy się już na moim burgerze. Był rozsądnej średnicy i z bułki podobno od lokalnych piekarzy. Zanim przejdziemy do kontentu, warto zwrócić uwagę, że bułka nie dorównuje tej z Beef Burgera, która jak pamiętamy, stawiała delikatny opór, ale jednak ulegała. Bułka w Antlerze lubi się pokruszyć, ale nie tak strasznie jak każdy produkt z Awitexu, tylko tak po prostu, kawałki wielkości 1/8 bułki potrafią się jakimś cudem oderwać od całości, jakoś tak nie zawsze łatwo jest ogarnąć zawartość z takim pieczywem. Poza tym jest odrobinę nijakie, no ale to kwestia subiektywna raczej. No nieważne, nie zapominajmy, że w środku miały na mnie czekać przeżycia metafizyczne. Po obgryzieniu fragmentów bez mięsa, uformowałem sobie całkiem pociągający front gryzienia burgera. Widziałem przed sobą mięso (na Boga, czemu takie cienkie?), które leżakowało na majonezie i sosie BBQ. Zwieńczone było Poutine i cebulą czerwoną. I tyle. Doskonale! To jak mój ulubiony burger z cheddarem i bekonem, bez fanaberiiTo nie jest burger w rurkach, to jest burger w jeansach, albo lepiej, w stroju drwala.

Wgryzłem się w soczyste wnętrze (nie zapominajmy, że w środku poza majonezem i sosem BBQ był jeszcze sos z frytek) i dopiero pod sam koniec zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Bo smak był zwykły – dosyć płaski, bo bez dodatków, które mogłyby coś zmienić, np. ogórka kiszonego czy pomidora. Bułka i mięso, jak wspomniałem, poprawne, ale pozostawiające trochę do życzenia. Natomiast efekt końcowy – bomba. Jak do tego doszło? Chyba tak, że ten burger to sierpowy prosto w papę albo kubeł z zimną wodą. To jest moi drodzy kawał skurwysyna. Jako całość, burger Quebec jest jednym z najodważniejszych osiągnięć krakowskiej sceny kulinarnej. Dlaczego? Bo w dobie rukoli i majonezu fit, właściciele Antlera mają na tyle odwagi, by go w ogóle sprzedawać. No i nie da się ukryć, że burger z frytkami spełnia swój cel idealnie. Człowiek przez długi czas nie chce jeść, a kac boi się następnego razu, a nie na odwrót.


Sami, mam nadzieję, widzicie na czym polega problem. Ja nie zjadłem wybitnego mięsa w szlachetnej bułce, ale i tak wyszedłem z uśmiechem na papie. W zasadzie to było przeżycie na tyle głębokie, że skończyło się na pecie. Do godzin wieczornych dumałem, co jest ważniejsze, smak (zakładając, że jest ogólnie znośny) czy wartości odżywcze posiłku. Pomyśl czytelniku o chlebie i ziemniakach z patelni – nasycą, ale czy to jest właśnie to? Wspominam o tym, bo w Auchanie w Bonarce dwóch miśków jadło bagietkę i zagryzało ją  ziemniakami i kapustą z restauracji „Auchan”. Burger Quebec to wyższy level. Wstyd podać w trakcie tygodnia mody, ale w szerszej perspektywie, jest to produkt perfekcyjny na sobotę, zakładając, że w piątek piłeś. Jeśli nie piłeś, prowadź. Na wycieczkę, bo ładnie się robi.



No już, koniec, bo pewnie połowa z was dała lajka ale pomyślała, too long didn’t read (TL;DR). Antler to miejsce z rogiem (śmieszniej niż „z pazurem”) i zasługuję na uwagę, ale nie jest to hamburgerownia idealna. Swoją drogą na uwagę zasługują ceny, znacznie niższe niż u konkurencji.

Co o tym sądzę? Piję piwko, bo chcę być na kacu 10/10.