niedziela, 16 listopada 2014

28 PORCJI

Kochani,

z obiadokolacją jest jeden zasadniczy problem: jak przejeść dzień, tak, żeby nie zniknąć w oczach, ale nie zjeść dwóch obiadów. Oczywiście wiemy, że dwa posiłki główne w jednym dniu to pewny bilet do piekła dla otyłych. Jeśli chodzi o dzisiejszą obiadokolację, problem rozwiązałem następująco: poszedłem na hot doga do lokalnej Żabki ("Tu mieszkam, tu jem"). 


Nie żebym chciał obrazić właścicieli 27 Porcji tym,  że w tej samej recenzji jest opis parówki z Żabki, zupełnie nie o to chodzi. Ten hot dog stał się przyczynkiem do refleksji nad kuchnią w ogóle. Bo kochani, w życiu to jest tak, że można wszystko zrobić źle. Można się nawet wyspać nie tak, a co dopiero podać komuś jedzenie. Nawet najprostsze potrawy wymagają najważniejszego ze składników, czyli serca. Półśrodki owocują ćwierć-rezultatami. Brak szkolenia w nalewaniu sosu kończy się tym, że człowiek dostaje zupę musztardową z wkładką mięsną w bułce. Takie nowe spojrzenie na żurek w chlebie. Ja nie liczyłem na zbyt wiele. Mnie z fast foodem łączy toksyczny związek, taki, że kłócimy się po nocach i czizik z Maka zrzuca kieliszek na podłogę, i z płaczem wrzeszczy "odchodzę". Tak jest. Potrafię dużo znieść. Ale na miłość boską, czemu już w trzeciej Żabce podają mi litr sosu do hot doga? To jedyna rzecz, którą można spieprzyć w przepisie. Przygotowanie takiego hot doga wymaga dziesięciu sekund zastanowienia. Ja naprawdę chciałem o tym napisać kiedyś, tylko nie wiedziałem jak się za to zabrać.


No i co, łyso ci teraz właścicielko Żabki przy Narciarskiej? ŁYSO CI? 


Ok, musiałem to z siebie wyrzucić. Dzisiejszym tematem będzie wyjazd pod Kraków do 27 Porcji Slow Food (prowokacja celowa). No dobrze, Ruczaj to piękne miejsce, takie nowoczesne, nasz małopolski Manhattan trochę. I jest TESCO i inne symbole lepszego świata. Nawet biura są i UJ. W zasadzie Ruczaj to całkiem spoko miejsce, o ile nie pracujesz po drugiej stronie Wisły. No i wyobraźcie sobie moi mili, że tam hen daleko, za rzekami i budynkami, jest sobie taki blok, w którym znajduje się restauracja. Miejsce tak niepozorne, że gdyby nie Internet, to  by tam chyba nawet listonosz nie trafił. Dobra, to był ostatni przytyk geograficzny, teraz już serio. 


Od dawien dawna nosiło nas, żeby wpaść do 27 Porcji. Koledzy i koleżanki naklikali „lubię to”, ktoś tam był i mówił, że fajnie, w Internecie pozytywy itd. Na nasze szczęście trafił się Marcin, który mieszkał kiedyś na Ruczaju i dobrze zna okolice oraz 27 Porcji. Dowiedzieliśmy się, że idziemy do restauracji rodzinnej, takiej w której używa się zdrowych produktów i takiej bez alkoholu. Sprawdziłem na profilu, otwarte od 12 do 19. Ci ludzie mają życie. Tego się nie spodziewałem po restauratorach! 







Zgodnie z najlepszymi praktykami biznesowymi oraz ze zdrowym rozsądkiem, menu w Porcjach jest krótkie i zależne od pory roku. Motywem przewodnim aktualnej karty dań jest gęś, pewnie z okazji św. Marcina. Do wyboru consommé z gęsi, wątróbka z gęsi i cycek z gęsi. Consommé to taki rosół. Do tego dorsz i gulasz z dzika dla zdrowia na jesień. Niby wybór skromny, ale cieszy. Dlaczego? Ktoś to przemyślał. Gęś kupiono, jestem przekonany, w całości i wykorzystano w całości. Potrawy mają sens, szczególnie na tej szerokości geograficznej. Nie byłem na zapleczu kuchni i nie znam właścicieli, ale mam wrażenie, że wprowadzają na rynek nową jakość. Dlaczego? Wracają do korzeni gotowania. Menu restauracyjne, przynajmniej w większości przypadków, lubią sprawiać wrażenie sztuczności w porównaniu do jedzenia tzw. domowego: potrawy, które rzadko obok siebie stoją, króluje różnorodność, stare gospodynie domowe zdziwione, co się dzieję z mięsem z rosołu, jeśli w karcie dań nie ma dania, do którego można by wcisnąć porosołowe. Oczywiście nie ma się co dziwić - ludzie nie chodzą do restauracji, żeby zjeść jak w domu, ale żeby doznać lepszego świata. Porcje z Ruczaju łączą wyjątkowość przeżycia restauracyjnego ze zdrową, tradycyjną kuchnią, w której się nie wyrzuca. To trochę jak przyjechać do domu szefa kuchni. W zasadzie to może galopuję i może szef kuchni potajemnie wyrzuca gęsinę na podłogę kuchni i depcze, wrzeszcząc "nie dbam o to", ale raczej tak nie jest. Dlatego też menu jest krótkie i konkretne. Wykwintne, a zarazem domowe. Zrobione na miejscu i świeże, bo takie właśnie jedzenie powinno być. Podane w ładnych i wielkościowo kocich porcjach, bo tak się podaje w restauracjach.

Jeszcze ostatnia refleksja, zanim przejdę do zamówienia. O co chodzi z małymi porcjami w restauracjach? Nie chodzi tu o kilogram żarcia rodem z gruzińskiej czupakabry czy Sfinksa, ale w zasadzie zamówienie przystawki, głównego i napoju powinno wykluczyć przeciętną osobę z gry, a tak nie jest. Celem jedzenia jest sytość i szczęście. Im droższe danie, tym mniej, a przecież człowiek musi mieć jeszcze energię, żeby z takiego Ruczaju wrócić. 

Było nas czworo, ale niestety byliśmy zgrani i większość chciała zamówić albo pasztet z królika (chyba, nie pamiętam, bo nie było w Menu i byłem strasznie śpiący, przecież to mogła być gęś!), albo tatar z pieczarek na pumperniklu na przystawkę. Tylko Marcin wziął zupę i chyba wygrał życie, bo już sam jej kolor uruchamiał same ciepłe myśli. Pozwolił mi wpakować łyżkę i spróbować. Nie pożałowałem: gęsia zupa była intensywna i pełna smaku, sprawiała wrażenie leku na wszystko: od przeziębienia, po bezsenność. Pływały w nim pierożki z mięsem, chyba gęsim, zapomniałem się zapytać. Tatar z pieczarek był po prostu tatarem z pieczarek. Tak, trochę się zawiodłem, bo liczyłem na coś bardziej wzniosłego, jakoś nie potrafiłem dopuścić do siebie wiadomości, że to są pieczarki z pieczarkami podane na pumperniklu. Przystawka ta była sympatyczna, ale zupełnie nie porywająca. Co innego pasztet! Boziu, ależ to było smaczne! Pięknie zmielone mięso, mieniące się kolorami, od różowego środka, po białą obwolutę zrobioną z plasterków boczku, albo innego mięsa służącego jako wierzchnie okrycie pasztetu w piekarniku. Do tego pieczywo z masłem koperkowym, trochę tartych buraków i ogóreczki.  Aż miło było patrzeć. 











No i dania główne. Ja zamówiłem gęś z kaszą gryczaną, gotowaną w soku z buraków i z pigwą. Cycek z gęsi podano w plastrach, na zielonej kołderce w zasadzie nie wiem z czego. Gęś była cudnie soczysta i pięknie komponowała się ze słodkawą kaszą gotowaną z dodatkiem soku z buraków. Myk jest to przedni, bo jak wiemy, kasza gryczana to smak dla koneserów, albo się przepada albo nie. W tym przypadku posmak tak znienawidzony przez moją sympatię, został zniwelowany słodkością buraka. Dodatkowo gęś lubi słodkie, tak więc wszystko pięknie zagrało! 


Olga i Tunia wzięły po dorszu na szpinaku, w kołderce pieczarkowej z kluskami. Co prawda dostałem pozwolenie na spróbowanie tylko po gryzie z każdej części dania, ale i tak myślę, że mogę z pewnością napisać, że kluski były wybitne, a cała reszta w porządku. Dorsz komponował się ze szpinakiem, a pieczarki uzupełniały smak. To pewnie te same pieczarki co z przystawki. W zasadzie to moim problemem są pieczarki. Lubię je, ale mam wrażenie, że to pójście na łatwiznę. Może to tylko subiektywne spojrzenie na karierę pieczarki w kulturze kulinarnej, a może zwykła niechęć do pieczarki w restauracji. Ale kochani! Te kluski! Tak pięknie powabnie stawiały opór sztućcom, by zaraz ulec i dać nacieszyć się zwycięstwem rozkochanemu w nich łasuchowi! Cieszyły oko i podniebienie, zachowywały formę i szyk jak prawdziwe damy! 










A wiecie co zamówił Marcin? DZIKA! Knura w gulaszu z ziemniakiem. Wybór konesera i człowieka, który nie jedną zimę spędził rozmyślając, co jeść między listopadem a lutym. Nawet jak nie jest zimno.  Tu się przyznam, że nie próbowałem, ale, danie wyglądało niezwykle rozgrzewająco. Gulasz przyozdobiono kapeluszem z ziemniaka polanego śmietaną. Kolory pięknie współgrały. Były takie nasze, nie zagraniczne. Ciemna czerwień dzika taplającego się w płynie, uspakajające ziemniaki i biel swojskiej śmietany. To taki obiad domowy jak jest bardzo zimno i ciemno. Ja od razu widzę syte niedzielne obiady mojej mamy, gdy za oknem prószy śnieg. W sumie to szkoda, że zjadł swoją porcję, bo chętnie bym podkradł.


Zgodnie stwierdziliśmy, że mamy jeszcze miejsce na deser. Dostaliśmy miodownik i tarte jabłeczną pod bezą. Miodownik był całkiem ciekawy. Mocny smak orzecha, słodka masa, byłem zadowolony. Nie będę się rozpisywał, bo na deserach się raczej nie znam, wiem tylko czy są smaczne. Ten był.







No i co, Miśki. Zjedliśmy. Co dalej? No dalej tak. Wy sobie zarezerwujcie czas i kupcie mapę. Jedźcie na Ruczaj. Jest tam bardzo przyjemnie i jestem przekonany, że jeśli lubicie kuchnię naturalną, bez zbędnego nadęcia, to pokochacie 27 Porcji. Mam też taką wiadomość (jeśli ktoś śledzi ich stronę, to już wie), że będą się przenosić w okolice Willi Decjusza do dużego lokalu. Takiego bardziej swojskiego niż blok na Ruczaju. Może to i lepiej? Zobaczymy. 


Tak czy siak, polecam. Ja tam na pewno wrócę! Jeśli chodzi o ocenę, dam 9/10 za prawdziwość i pasję. 


PS. Ceny? Za przystawki dwie, dwa obiady, jeden deser, kawę i trzy napoje ok. 130 PLN więc w zasadzie nieźle jak na jedzenie zdrowe i z głową.



27 Porcji Slow Food, 
ul. Chmieleniec 2B, Kraków


Żabka Cafe, 
ul. Narciarska 2F, Kraków



środa, 12 listopada 2014

OBIAD POWSZEDNI

Pucki,

w pewnym momencie życia każdego z nas przychodzi czas, najczęściej jesienią, na zapłacenie rachunku, bo dziewczyna ma już dość tej toksycznej znajomości, gdzie ty jesz, a ona płaci. Właśnie dlatego ludzie chodzą do pracy. Nie różnię się specjalnie od przeciętnego Kowalskiego w tej kwestii. Nie ukrywajmy, że ludzie wynagradzani są doświadczeniem oraz dobrym obiadami albo tylko tym pierwszym. Tak czy siak, trochę ze wstydem, że nie leżę teraz na hamaku pośród palm wyspy Kurakało, rozkazując karłowi w liberii co ma przynieść na petit déjeuner, chodzę do pracy i też tam od czasu do czasu jadam.

Dzisiejsza notka to nie recenzja, a raczej coś na wzór szkicu.

Sprawa wygląda następująco: mam do wyboru, jeśli zechcę i nie mam obiadu z domu, trzy miejsca na papu wokół roboty. Do tego dochodzi jedna powyżej 5 minut drogi, ergo na krańcu świata, oraz McDonald, KFC, Pizzeria Dominium (chociaż akurat ten przybytek powinien nazywać się "Napewno-nie-pizza Domordum") i Sfinks (nie, nie pracuje w Kairze).

Myślę, że część z Was już domyśla się mniej więcej gdzie pracuję, ale co robić, z reklam chyba nie wyżyję. Tak czy siak, naszło mnie na pranie brudów z własnego podwórka, ponieważ dziś doszło do sytuacji niesłychanej. Te pacany z dołu zrobiły pierogi z mięsem w wersji ok 1/2 mniejszej objętościowo od klasycznego pieroga, z cebulką przysmażaną na maśle i nazwali to Rawjoli. No dobra Ravioli, ale serio to literówka bo powinno być Rawjoli. Myślę, że to dobry wstęp do opisania czegoś co nazywa się "Quchnia", bo Rawjoli. Tak w zasadzie to nie są najgorsi (tak, dzisiejszy post nie będzie o jednym posiłku tylko tak ogólnie, "co mi Panie dasz"). Leitmotivem Quchni jest bycie "fajnym" - mają ozdoby, w piątek sprzedają suszi (ogon z bobra w Piątek już nie jest popularny, przynajmniej na zachód od Wisły, gdzie leży owa jadłodajnia) i raz na jakiś czas robią złoty strzał, czy posiłek dla menedżmentu, taki za 20PLN z czymś lepszym, np. wołowiną albo jakimś innym mięsem prestiżowym jak czarny passat w tdi. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co silę się na złośliwości, bo miejsce nie jest tragiczne i tylko o złotówkę-dwa droższe od konkurencji, a przecież nie trzeba łazić daleko. Znam koneserów, którzy nawet nie silą się na założenie kurtki i spacer do konkurencji.

No właśnie, konkurencja. Tu się zaczyna ciekawe. Pod drugiej stronie dziedzińca mają SPACJĘ. Prawidłowa nazwa tego miejsca to DELETE. Menu to Salmonella albo E.Coli pod różnymi postaciami, raz kurczaka a la kebab gotowanego na wodzie, raz ryby na takim tłuszczu, że nawet wytłumaczenie, że w wodzie jest zimno i rybka musi mieć płaszczyk nie wystarcza. Niestety do Spacji chodzą ludzie. Często dlatego, że jest blisko. Ma też swoich fanów, ale ja się nie ulęknę, bo sam się zatrułem. I konkubina też. Ciekawe, co zachęciło właścicieli do nazwania lokalu Spacja? Czyścili klawiaturę? Myśleli, że jak człowiek wali w tą durną klawiaturę pół dnia, to jeszcze chce zjeść w "spacji"? No nieważne. Ważne jest to, że jest jeszcze trzecie miejsce, moje na swój sposób ukochane.





Wytrawny wędrowiec skieruje się gościńcem na zachód od Spacji. Przejdzie przez pełne niebezpieczeństw legowiska panów z budowy i dojdzie na przestronny plac uwieńczony perełką architektury minionej i chybionej. Stoi sobie tam taki budynek z lat chyba 70-tych na oko. Jest bezapelacyjnie okropny. Na samym dole znajduje się bar CHOCHLA. Mają małą salkę, przypominającą jadłodajnie na koloniach w Ustrzykach Dolnych w latach 90-tych. Mają również takie super okienko z kurtyną oddzielającą śmiertelników od bebechów tego półmitycznego "bufetu". Od czasu do czasu usuwa się pod naporem dłoni nurkującej z głębi, która bez nawet najmniejszej trudności zagarnia talerz po zupie. Wystarczy podsunąć tackę i dłoń wie, że tam już coś na nią czeka.

Ależ Kochani, zacząłem od końca. Przecież najpierw trzeba zjeść. Chochla charakteryzuje się tym, że jest najlepsza w relacji jakość cena i najgorsza w relacji wystrój-cena. Ale mnie to nie odstrasza, bo Panie z naszego bufetu mają prawdziwy charakterek. Tworzą chyba najlepsze polskie fusion na świecie, czym zasłużyły sobie na mój szacunek. Otóż nasz bohaterki gotują ok. trzy zestawy na dzień. Mamy do wyboru zazwyczaj jakiś zestaw "jarski", bo w tym miejscu używa się polskiego odpowiednika, oraz dwa zestawy klasyczne. Ziemniak/ryż, mięso, surówka. I tu zaczynają się schody, bo Panie wysłały szpiega na przeszpiegi do Spacji i Quchni i odkryły, że młodzi szukają nowego, nurkują na głębokich wodach oceanu spożywczego: mają ochotę na coś więcej niż kotleta, ba! niektórzy nagle przestali lubić kotleta!! Dla wybrednych, przygotowano zestawy młodzieżowe, np. kurczaka po chińsku czy curry. Problemem, a zarazem największą zaletą, owych zestawów jest to, że do podstawy, dajmy na to kurczoka "po chińsku", dodaje się kopę ziemniaków oraz np. zasmażaną kapustę albo buraczki do wyboru. Tak Kochani. Sam niejednokrotnie płakałem ze szczęścia, że są na tym świecie jeszcze tak niewinne i bezpretensjonalne miejsca. Zasmażana kapusta i kurczok Curry. I kartofle. Wydaje się wam, że ja sobie teraz jakieś podśmiechujki urządzam? Broń Boże! Ja serio lubię Chochlę. Można tam dostać sporą porcję poprawnego obiadu domowego. Można też czasem zażyć orientalnego fusion przyniesionego przez dumnego polskiego orła. Można też poflirtować okiem z charakterystyczną Panią zza bufetu. Tam można być sobą. Tam nikt nie poda suszi i bardzo dobrze.

Ach Pączusie wy moje. Rozmarzyłem się. Powinienem kupić łódź.

Dość na dziś. To taki mały przerywnik, bo dostałem wypłatę i zamierzam poszaleć z konkubiną w jednej z posz-szikłe restauracji. A potem wracam do burgerów. Do korzeni. W weekend podziela się z wami wrażeniami spod znaku "Serwis nie jest wliczony w cenę"!

Łapa!





Okolice korpocentrum przy ul. Dobrego Pasterza,
Kraków.






sobota, 8 listopada 2014

GORĄCY GAR PANA LEE






"Dawno, dawno temu, w czasach, gdy na wschód od Tarnowa wiatr płatał figle autochtonom, próbującym przepędzić misjonarzy ogniem i cebulą, nasi orientalni bracia w kuchni preparowali swoje pierwsze hot-poty. Był to wysiłek heroiczny, bo i jak to tak przedzielić gar na pół i jeszcze dwa buliony tam zawrzeć? Dzięki koniunkcji planet i odrobinie wysiłku, Azjatom udało się doprowadzić do perfekcji nie tylko swoje talenty matematyczne, ale również danie zwane hot-potem, z ang. gorący-gar."



Gong Bao "Krótka Historia Wszystkiego"








Postanowiłem zacytować starego mistrza, pod postacią sędziwego żółwia, dla podkreślenia rangi i tradycji dania, które niedawno zjadłem. Kwintesencją kuchni dalekowschodniej jest siedzenie razem, próbowanie wszystkiego oraz brudzenie obrusu. W zasadzie oni tam mają codziennie taką naszą wigilię. Fajnie, c'nie? No pewnie, że fajnie! Można sobie pobiesiadować, oderwać od rzeczywistości i nabawić się "magicznego" jak po naszej gorzałce! I właśnie tak było u Pana Lee koło Bagateli. 

Lokal i tajemnica jego kuchni jest bardzo pilnie strzeżona. Wejścia do kamienicy mieszczącej Mr. Lee's broni dzielny centurion dysponujący całym arsenałem kamerek przemysłowych. Jedna z takich kamerek nakryła mnie, bawiącego się sztucznym krzaczkiem podczas palenia prologowego papierosa. Faktycznie krzak był sztuczny, a wyglądał z daleka jak prawdziwy. Pan wybiegł i mnie upomniał. Tak samo zrobiłby ze szpiegiem spożywczym próbującym wykraść zwoje z receptami Pana Lee. I dobrze, bo kuchnia prowadzona w podziemiach kamienicy ma swój charakter i przyciąga tradycją i nowoczesnością. 

Do rzeczy! Na kolację wybrały się cztery osoby, które wcześniej raczej kojarzyły chińczyka z tym na Basztowej (przeniesiony na Szewską). No wiecie, o co chodzi. Brudne akwarium, trochę tłuszczu w powietrzu, wilcze doły na sanepid i urząd skarbowy etc. O Mr. Lee usłyszeliśmy najpierw z gazet, a potem, o ile dobrze pamiętam, od Kasi M., która tam kiedyś wpadła. Postanowiłem również odwiedzić, bo brakuje mi dobrego orientalnego papu. 

Po gustownym i zupełnie nieorientalnym zejściu do restauracji, o mało co mi oczy nie wyskoczyły z orbit - NIE BYŁO AKWARIUM! No dobrze, całkiem poważnie, wystrój stonowany z elementami azjatyckim na ścianach i tradycyjną muzyką w tle. Taki kompromis miedzy kiczem, a powagą lokalu z ambicjami. Jeśli chodzi o akcje Pani Gessler z fotografiami toalet, nie było się czego przyczepić, ale nie robiłbym tam selfie. 

Wybraliśmy zestaw dla czworga - Hot Pot z mięsem, owocami morza i warzywami. No i teraz należy się zatrzymać. Otóż Pan Lee ma do wyboru całkiem spory arsenał azjatyckich strzał kulinarnych trafiających prosto w podniebienie. Poza wyświechtanymi sajgonkami, do wyboru gość dostaje także Dim Sumy, takie fajne pierożki na parze, czy np. kalmarowe pierścienie, ŚWIEŻE. Dalsze części menu zawierają zupy. dania główne, dania dla dzieci w naczyniach w kształcie samochodzików i innych takich - no kapitalnie to wygląda! No i Hot Poty oraz zestawy. Przejdę od razu do polecanej specjalności zakładu - gorącego gara! Dlaczego? Było nas czworo i byliśmy na tyle głodni, że wybraliśmy gotowy zestaw z przystawkami. 




Ok, ok, Piszę o tym nieszczęsnym hot pocie, ale o co w ogóle chodzi? Pan kelner zasugerował, że można się tym daniem bawić. Jak? Otóż tak, że dostajemy na stół taki grzejniczek elektryczny, wyglądający jak waga wraz z garem pełnym bulionu. Ostrego i pikantnego. Do tego, na stół wjeżdża patera (piękne słowo, jedno z moich ulubionych) warzyw: sałata, kapusta, pieczarki, brokuły, jakieś tam kung fu grzyby. Do tego: owoce morza, łosoś, tofu,  trzy rodzaje mięs w postaci plastrów (kurczok, wołowina, bekony) oraz kuleczki mięsne i pierogi takie zagraniczne. Każdy dostaje talerzyk, makaron, sos i pałeczki/sztućce. 







Teraz przechodzimy do sedna. Takiego mniam mniam w środku rafaelo albo ferero-roszę. Goście mają się bawić jedzeniem. Mają być kreatywni - z góry narzucony jest smak bulionów, w których gotujemy dodatki, ale cała reszta zależy już tylko od jedzącego. Można sobie np. wrzucić pieczarkę i krewetkę i pobawić się w Polski fusion. Albo wrzucić trzy rodzaje mięsa na raz i dodać sobie makaronu tworząc tym samym makaron trzy mięsa a la Janusz. W zasadzie to można sam bulion pić, bo sam w sobie jest dobry. 

Wiecie jakie to jest super? Można sobie posiedzieć godzinę lub nawet więcej przy jednym posiłku i sobie dłubać tymi pałeczkami. Rozmawiać, mieszać, bawić się, tańczyć, kochać, modlić, ok galopuję. Ale można się nieźle rozerwać w towarzystwie.

Ja nie będę się rozpisywał o składnikach, bo jak wspomniałem, to zwykłe rzeczy dostępne w każdym sklepie. Różnicę robią buliony. Całość zależy od kreatywności gości. I to jest piękne. Cała przygoda z gorącym garem podszyta jest zabawą i dziecięcą radością z jedzenia. Nie dostajemy na talerzu gotowego dania i myk do papy. My jesteśmy częścią procesu. I to zabiera nas do Azji, gdzie każda szanująca się rodzina je kolację razem i brudzi cały stół, wędkując pałeczkami po pierożka, leżącego po przeciwnej stronie stołu. I to wszystko koło Bagateli!!!111

Miśki, polecam. Fajne miejsce i na pewno kiedyś tam wrócę i zjem jedno z dań głównych Pana Lee - oczami wyobraźni widzę starożytny przepis na zwoju zawieszony koło okapu! Jeśli chodzi o ogólną ocenę: 8/10 Dlaczego? Mnie się ogólnie podobało, ale samo miejsce mogłoby być bardziej swojskie, w azjatyckim sensie tego słowo - wiecie, teraz wchodzi się przez bogatą kamienice, nie ma akwarium etc. Oczywiście to bzdury, ale jakoś tak mi się marzy pełen zestaw. Odnośne samego posiłku - fajnie byłoby to czymś urozmaicić - może jeszcze jakiś sos prosto ze smoczej papy? Albo egzotyczne warzywo, albo coś co nie jest aż tak oczywiste jak pieczarki, chociaż te głęboko szanuję. No generalnie idźcie tam.



Mr. Lee's
Karmelicka 7, Kraków