niedziela, 11 maja 2014

CO ZA DUŻO, TO ZDROWO!

Antler Poutine&Burger
Gołębia 10, Kraków




Kwiecień plecień, bo przeplata, trochę wypłaty, trochę nie.


Generalnie po wycieczce do Utrechtu żywiłem się kurzem i słońcem. Przygoda zakończona złotym strzałem w Well Done opróżniła mój skarbiec do samego dna. Przez cały miesiąc nie mogłem skakać z trampoliny w basen złotych monet, już nie mówiąc o stołowaniu się w fajnych miejscach. Na szczęście w maju przyszedł przelew i wracam do gry. Ale o tym zaraz, bo jeszcze w temacie gier muszę dodać zapowiedź następnego wpisu z zagranicy! Otóż jadę obejrzeć grę. W hokeja. Na Białorusi. Jak to śpiewała Tina Turner, ask me no questions, I`ll tell you no lies. Za jakiś tydzień powinienem wrzucić notkę, jeśli nie, to znaczy, że w Mińsku obiad je Ciebie.

A wspominam o moim małym planie, ponieważ dzisiejszy dzień był również bardzo hokejowy. Otóż jest taki kraj nad USA, gdzie grają w hokeja. Jako, że jest to kraj zimny i zapomniany przez międzynarodową opinię, mieszkańcy walczą z nudą piwkami. No a jakie piwka mają skutki, wszyscy wiemy. Rdzenna ludność wymyśliła szereg sposobów na kaca. Jednym z nich jest posypanie frytek serem i sosem typu gravy, jakby same ziemniaki na tłuszczu nie spełniały swojej funkcji. Takie coś nazywa się „Poutine” i jest od końca 2013 roku dostępne na ulicy Gołębiej w Krakowie.

Sam lokal odwiedziłem jeszcze w listopadzie i wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Hamburgery były jakieś takie nijakie, niby ok, ale z bułką coś nie tak, mięso płaskie, zestawy dodatków przeciętne itd. Za to specjalność zakładu była jak strzał tym krążkiem do hokeja, prosto w cel. Jedna porcja niszczyła głód, kaca i ostatnie formacje zdrowego tłuszczu w organizmie. Generalnie pod ladą powinni mieć wielki czerwony przycisk wzywający ambulans i ulotki dotyczące operacji wstawienia bajpasów. W to mi graj! Poutine można zarzucić to, że po 5 minutach sos i ser zmieniają stan posiłku w półpłynny, ale to jest rzecz drugorzędna. Jest to produkt bezkompromisowy. Jak walki w hokeju albo jak lód na który można się wywalić. Uderza prosto w serce. Dosłownie i w przenośni. Jest to esencja prostolinijnego bandziora, który patrzy ci się prosto w oczy i mówi „a teraz oddawaj kondycję i chęć uprawiania sportu”.

W zasadzie te frytki mają metaforyczne wąsy. Jedli je pewnie Charles Bronson i Sylvester Stallone. I Chuck Norris. Jest to produkt jedyny w swoim rodzaju, produkt, którym mogą się cieszyć przedstawiciele wymierającego gatunku sybarytów.
No ale to był listopad 2013 roku. [Po publikacji postu okazało się, że trochę później, bo raczej na początku 2014. Przepraszam za zmyłkę:( - przyp. Ją.)] Od tego czasu o Antlerze przycichło. Zresztą do dziś mają mało lajków na facebooku i jakoś tak trzeba tłumaczyć zwykłym śmiertelnikom, gdzie to w ogóle jest. Można na przykład dodać, że obok Koko.

Moje zainteresowanie Antlerem wzbudzili moi serdeczni przyjaciele Staszko i Karol. Są na tyle bystrzy, że jakoś sami zapamiętali, że w okolicach Gołębiej jest taki bar, w którym frytki mają o niebo więcej kalorii, a kanapki domyślnie podawane są z majonezem, smarowidłem antycznych bogów.  Ostatnimi czasy, Staszko, łagodny olbrzym o zaskakująco wątłej posturze, wspomniał w rozmowie, że Antler uratował mu dzień na kacu i że strasznie lało, ale on dalej jadł, bo nic już go nie mogło bardziej tego dnia poruszyć. No i tak perorował o tym, jak mu było źle, a potem dobrze, aż przytoczył pewien istotny szczegół. Otóż on się najadł hamburgera z frytkami Poutine w środku [sic!]. Nosz przecież to jak pizza z hamburgerami w rantach albo kebab z frytkami – prawdziwe jądro otyłości. Z takim produktami jest jak z obłąkańczą mantrą wybijaną na bębnach gdzieś w lesie równikowym. Im bliżej jesteś, im więcej rozumiesz, tym bardziej tracisz rozum i podążasz za atawistycznym zewem „więcej tłuszczu, lepiej, że tłuste, bum bum bum”.

Myśl o produkcie idealnym, zawierającym w sobie bezbłędną szlachetność prostoty znaną z hamburgera i pradawną, podświadomą żądze tłustego, reprezentowaną przez frytki, zalągła się w mojej głowie i już nie chciała wyjść.

I tak właśnie dochodzimy do dnia dzisiejszego, kosmiczny splot wydarzeń – wypłata, kac i piękna majowa pogoda. Jeszcze dzień wcześniej Karol przypomniał mi o Antlerze i nie było już mowy o odwrocie. Po porannej wycieczce na rower wodny (spokojnie, konkubina pedałowała) umówiliśmy się na wizytę w Antlerze! Był z nami również Oleczek i wspomniany wcześniej Karol.  Chłopaki zamówili burgera Quebec (to ten z Poutine), Olga jakiegoś z warzywami i bekonem (Calgary), a ja Quebeca bez sałaty i z sosem BBQ zamiast keczupu. Sałaty nie wziąłem, bo po co komu w aucie sportowym bagażnik na rowery. Do tego poszły jeszcze jakieś napoje z serii „jestem z Berlina, piwo to dla mnie plebejstwo”, czyli któreś z tych Wostoków czy tam innych Fritz koli.


"Sałaty nie wziąłem, bo po co komu w aucie sportowym bagażnik na rowery"


Skoncentrujmy się już na moim burgerze. Był rozsądnej średnicy i z bułki podobno od lokalnych piekarzy. Zanim przejdziemy do kontentu, warto zwrócić uwagę, że bułka nie dorównuje tej z Beef Burgera, która jak pamiętamy, stawiała delikatny opór, ale jednak ulegała. Bułka w Antlerze lubi się pokruszyć, ale nie tak strasznie jak każdy produkt z Awitexu, tylko tak po prostu, kawałki wielkości 1/8 bułki potrafią się jakimś cudem oderwać od całości, jakoś tak nie zawsze łatwo jest ogarnąć zawartość z takim pieczywem. Poza tym jest odrobinę nijakie, no ale to kwestia subiektywna raczej. No nieważne, nie zapominajmy, że w środku miały na mnie czekać przeżycia metafizyczne. Po obgryzieniu fragmentów bez mięsa, uformowałem sobie całkiem pociągający front gryzienia burgera. Widziałem przed sobą mięso (na Boga, czemu takie cienkie?), które leżakowało na majonezie i sosie BBQ. Zwieńczone było Poutine i cebulą czerwoną. I tyle. Doskonale! To jak mój ulubiony burger z cheddarem i bekonem, bez fanaberiiTo nie jest burger w rurkach, to jest burger w jeansach, albo lepiej, w stroju drwala.

Wgryzłem się w soczyste wnętrze (nie zapominajmy, że w środku poza majonezem i sosem BBQ był jeszcze sos z frytek) i dopiero pod sam koniec zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Bo smak był zwykły – dosyć płaski, bo bez dodatków, które mogłyby coś zmienić, np. ogórka kiszonego czy pomidora. Bułka i mięso, jak wspomniałem, poprawne, ale pozostawiające trochę do życzenia. Natomiast efekt końcowy – bomba. Jak do tego doszło? Chyba tak, że ten burger to sierpowy prosto w papę albo kubeł z zimną wodą. To jest moi drodzy kawał skurwysyna. Jako całość, burger Quebec jest jednym z najodważniejszych osiągnięć krakowskiej sceny kulinarnej. Dlaczego? Bo w dobie rukoli i majonezu fit, właściciele Antlera mają na tyle odwagi, by go w ogóle sprzedawać. No i nie da się ukryć, że burger z frytkami spełnia swój cel idealnie. Człowiek przez długi czas nie chce jeść, a kac boi się następnego razu, a nie na odwrót.


Sami, mam nadzieję, widzicie na czym polega problem. Ja nie zjadłem wybitnego mięsa w szlachetnej bułce, ale i tak wyszedłem z uśmiechem na papie. W zasadzie to było przeżycie na tyle głębokie, że skończyło się na pecie. Do godzin wieczornych dumałem, co jest ważniejsze, smak (zakładając, że jest ogólnie znośny) czy wartości odżywcze posiłku. Pomyśl czytelniku o chlebie i ziemniakach z patelni – nasycą, ale czy to jest właśnie to? Wspominam o tym, bo w Auchanie w Bonarce dwóch miśków jadło bagietkę i zagryzało ją  ziemniakami i kapustą z restauracji „Auchan”. Burger Quebec to wyższy level. Wstyd podać w trakcie tygodnia mody, ale w szerszej perspektywie, jest to produkt perfekcyjny na sobotę, zakładając, że w piątek piłeś. Jeśli nie piłeś, prowadź. Na wycieczkę, bo ładnie się robi.



No już, koniec, bo pewnie połowa z was dała lajka ale pomyślała, too long didn’t read (TL;DR). Antler to miejsce z rogiem (śmieszniej niż „z pazurem”) i zasługuję na uwagę, ale nie jest to hamburgerownia idealna. Swoją drogą na uwagę zasługują ceny, znacznie niższe niż u konkurencji.

Co o tym sądzę? Piję piwko, bo chcę być na kacu 10/10.







2 komentarze:

  1. Czy w ostatnim nawiasie powinien być przecinek, panie magistrze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. już poprawiłem, bosz, człowiek myśli o niebieskich migdałach a w internecie wrze!

      Usuń