Antler Poutine&Burger
Gołębia 10, Kraków
Kwiecień plecień, bo
przeplata, trochę wypłaty, trochę nie.
Generalnie po wycieczce
do Utrechtu żywiłem się kurzem i słońcem. Przygoda zakończona złotym strzałem w
Well Done opróżniła mój skarbiec do samego dna. Przez cały miesiąc nie mogłem
skakać z trampoliny w basen złotych monet, już nie mówiąc o stołowaniu się w
fajnych miejscach. Na szczęście w maju przyszedł przelew i wracam do gry. Ale o
tym zaraz, bo jeszcze w temacie gier muszę dodać zapowiedź następnego wpisu z
zagranicy! Otóż jadę obejrzeć grę. W hokeja. Na Białorusi. Jak to śpiewała Tina
Turner, ask me no questions, I`ll tell you no lies. Za jakiś tydzień
powinienem wrzucić notkę, jeśli nie, to znaczy, że w Mińsku obiad je Ciebie.
A wspominam o moim
małym planie, ponieważ dzisiejszy dzień był również bardzo hokejowy. Otóż jest
taki kraj nad USA, gdzie grają w hokeja. Jako, że jest to kraj zimny i
zapomniany przez międzynarodową opinię, mieszkańcy walczą z nudą piwkami. No a
jakie piwka mają skutki, wszyscy wiemy. Rdzenna ludność wymyśliła
szereg sposobów na kaca. Jednym z nich jest posypanie frytek serem i sosem
typu gravy, jakby same ziemniaki na tłuszczu nie spełniały swojej funkcji. Takie
coś nazywa się „Poutine” i jest od końca 2013 roku dostępne na ulicy Gołębiej w
Krakowie.
Sam lokal odwiedziłem
jeszcze w listopadzie i wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Hamburgery były jakieś
takie nijakie, niby ok, ale z bułką coś nie tak, mięso płaskie, zestawy
dodatków przeciętne itd. Za to specjalność zakładu była jak strzał tym krążkiem
do hokeja, prosto w cel. Jedna porcja niszczyła głód, kaca i ostatnie formacje
zdrowego tłuszczu w organizmie. Generalnie pod ladą powinni mieć wielki
czerwony przycisk wzywający ambulans i ulotki dotyczące operacji wstawienia
bajpasów. W to mi graj! Poutine można zarzucić to, że po 5 minutach sos i ser
zmieniają stan posiłku w półpłynny, ale to jest rzecz drugorzędna. Jest to
produkt bezkompromisowy. Jak walki w hokeju albo jak lód na który można się
wywalić. Uderza prosto w serce. Dosłownie i w przenośni. Jest to esencja
prostolinijnego bandziora, który patrzy ci się prosto w oczy i mówi „a teraz
oddawaj kondycję i chęć uprawiania sportu”.
W zasadzie te frytki
mają metaforyczne wąsy. Jedli je pewnie Charles Bronson i Sylvester Stallone. I
Chuck Norris. Jest to produkt jedyny w swoim rodzaju, produkt, którym mogą się
cieszyć przedstawiciele wymierającego gatunku sybarytów.
No ale to był listopad
2013 roku. [Po publikacji postu okazało się, że trochę później, bo raczej na początku 2014. Przepraszam za zmyłkę:( - przyp. Ją.)] Od tego czasu o Antlerze przycichło. Zresztą do dziś mają mało
lajków na facebooku i jakoś tak trzeba tłumaczyć zwykłym śmiertelnikom, gdzie to
w ogóle jest. Można na przykład dodać, że obok Koko.
Moje zainteresowanie Antlerem wzbudzili moi serdeczni przyjaciele Staszko i Karol. Są na tyle
bystrzy, że jakoś sami zapamiętali, że w okolicach Gołębiej jest taki bar, w
którym frytki mają o niebo więcej kalorii, a kanapki domyślnie podawane są z
majonezem, smarowidłem antycznych bogów. Ostatnimi czasy,
Staszko, łagodny olbrzym o zaskakująco wątłej posturze, wspomniał w rozmowie, że
Antler uratował mu dzień na kacu i że strasznie lało, ale on dalej jadł, bo nic
już go nie mogło bardziej tego dnia poruszyć. No i tak perorował o tym, jak mu
było źle, a potem dobrze, aż przytoczył pewien istotny szczegół. Otóż on się
najadł hamburgera z frytkami Poutine w środku [sic!]. Nosz przecież to jak
pizza z hamburgerami w rantach albo kebab z frytkami – prawdziwe jądro
otyłości. Z takim produktami jest jak z obłąkańczą mantrą wybijaną na bębnach
gdzieś w lesie równikowym. Im bliżej jesteś, im więcej rozumiesz, tym bardziej
tracisz rozum i podążasz za atawistycznym zewem „więcej tłuszczu, lepiej, że
tłuste, bum bum bum”.
Myśl o produkcie
idealnym, zawierającym w sobie bezbłędną szlachetność prostoty znaną z
hamburgera i pradawną, podświadomą żądze tłustego, reprezentowaną przez frytki,
zalągła się w mojej głowie i już nie chciała wyjść.
I tak właśnie
dochodzimy do dnia dzisiejszego, kosmiczny splot wydarzeń – wypłata, kac i
piękna majowa pogoda. Jeszcze dzień wcześniej Karol przypomniał mi o Antlerze i
nie było już mowy o odwrocie. Po porannej wycieczce na rower wodny (spokojnie,
konkubina pedałowała) umówiliśmy się na wizytę w Antlerze! Był z nami również
Oleczek i wspomniany wcześniej Karol. Chłopaki zamówili
burgera Quebec (to ten z Poutine), Olga jakiegoś z warzywami i bekonem (Calgary), a ja Quebeca bez
sałaty i z sosem BBQ zamiast keczupu. Sałaty nie wziąłem, bo po co komu w aucie
sportowym bagażnik na rowery. Do tego poszły jeszcze jakieś napoje z serii
„jestem z Berlina, piwo to dla mnie plebejstwo”, czyli któreś z tych Wostoków
czy tam innych Fritz koli.
Skoncentrujmy się już
na moim burgerze. Był rozsądnej średnicy i z bułki podobno od lokalnych
piekarzy. Zanim przejdziemy do kontentu, warto zwrócić uwagę, że bułka nie
dorównuje tej z Beef Burgera, która jak pamiętamy, stawiała delikatny opór, ale
jednak ulegała. Bułka w Antlerze lubi się pokruszyć, ale nie tak strasznie jak
każdy produkt z Awitexu, tylko tak po prostu, kawałki wielkości 1/8 bułki
potrafią się jakimś cudem oderwać od całości, jakoś tak nie zawsze łatwo jest
ogarnąć zawartość z takim pieczywem. Poza tym jest odrobinę nijakie, no ale to kwestia subiektywna raczej. No nieważne, nie zapominajmy, że w środku miały na
mnie czekać przeżycia metafizyczne. Po obgryzieniu fragmentów bez mięsa,
uformowałem sobie całkiem pociągający front gryzienia burgera. Widziałem przed
sobą mięso (na Boga, czemu takie cienkie?), które leżakowało na majonezie i
sosie BBQ. Zwieńczone było Poutine i cebulą czerwoną. I tyle. Doskonale! To jak
mój ulubiony burger z cheddarem i bekonem, bez fanaberii. To nie jest burger w
rurkach, to jest burger w jeansach, albo lepiej, w stroju drwala.
Wgryzłem się w soczyste wnętrze (nie zapominajmy, że w środku poza majonezem i sosem BBQ był jeszcze sos
z frytek) i dopiero pod sam koniec zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Bo smak był zwykły – dosyć
płaski, bo bez dodatków, które mogłyby coś zmienić, np. ogórka kiszonego czy
pomidora. Bułka i mięso, jak
wspomniałem, poprawne, ale pozostawiające trochę do życzenia. Natomiast efekt końcowy
– bomba. Jak do tego doszło? Chyba tak, że ten burger to sierpowy prosto w
papę albo kubeł z zimną wodą. To jest moi drodzy kawał skurwysyna. Jako całość,
burger Quebec jest jednym z najodważniejszych osiągnięć krakowskiej sceny
kulinarnej. Dlaczego? Bo w dobie rukoli i majonezu fit, właściciele Antlera
mają na tyle odwagi, by go w ogóle sprzedawać. No i nie da się ukryć, że burger
z frytkami spełnia swój cel idealnie. Człowiek przez długi czas nie chce jeść,
a kac boi się następnego razu, a nie na odwrót.
Sami, mam nadzieję,
widzicie na czym polega problem. Ja nie zjadłem wybitnego mięsa w szlachetnej
bułce, ale i tak wyszedłem z uśmiechem na papie. W zasadzie to było przeżycie
na tyle głębokie, że skończyło się na pecie. Do godzin wieczornych dumałem, co
jest ważniejsze, smak (zakładając, że jest ogólnie znośny) czy wartości
odżywcze posiłku. Pomyśl czytelniku o chlebie i ziemniakach z patelni – nasycą,
ale czy to jest właśnie to? Wspominam o tym, bo w Auchanie w Bonarce dwóch
miśków jadło bagietkę i zagryzało ją ziemniakami i kapustą z restauracji „Auchan”.
Burger Quebec to wyższy level. Wstyd podać w trakcie tygodnia mody, ale w
szerszej perspektywie, jest to produkt perfekcyjny na sobotę, zakładając, że w
piątek piłeś. Jeśli nie piłeś, prowadź. Na wycieczkę, bo ładnie się robi.
No już, koniec, bo
pewnie połowa z was dała lajka ale pomyślała, too long didn’t read (TL;DR).
Antler to miejsce z rogiem (śmieszniej niż „z pazurem”) i zasługuję na uwagę,
ale nie jest to hamburgerownia idealna. Swoją drogą na uwagę zasługują ceny,
znacznie niższe niż u konkurencji.
Co o tym sądzę? Piję
piwko, bo chcę być na kacu 10/10.
Czy w ostatnim nawiasie powinien być przecinek, panie magistrze?
OdpowiedzUsuńjuż poprawiłem, bosz, człowiek myśli o niebieskich migdałach a w internecie wrze!
Usuń