niedziela, 30 marca 2014

ATELIEEE, czyli "wysokiej klasy pub"

Atelier na Placu z Zapiekankami
Kraków, Plac Nowy 7 1/2



Jeśli chodzi o Atelier, to ja już wolę pójść do tego fotografa na rogu pl. Matejki i Filipa.
To tak w kwestii krótkich recenzji, jako że ostatnio fascynuję się krótką formą od haiku po twittera. 



Niedawno otworzono takie "tapasowisko" na placu Endziora. W samym rogu, jak najgorszy uczeń z klasy Magdy Gessler, schowane gdzieś pomiędzy barem z alkoholem za 4 zł i przekąską za 8 zł, a jednym z bardzo tutti frutti ekskluzywnych lokali, chyba nawet bez polskiej nazwy. 



W skrócie, na początek, Atelier okazało się czymś pomiędzy wyżej wymienionymi lokalami. To znaczy skończyło jak tofuburgery czy kotlety sojowe: pomiędzy produktami prawdziwymi, tj. hamburgerem z biedronki, prawdziwie złym, a mielonym mięsem wołowym, prawdziwie dobrym. Jak mawiali starożytni Ormianie, półśrodki owocują ćwierćrezultatami. I taka właśnie maksyma powinna wisieć nad drzwiami Atelier. Po angielsku, bo światowiej.

Nie żebym marudził przesadnie na samo jedzenie - było beznadziejnie poprawne, podkreślam, ani dobre ani złe, w kulinarnym czyśćcu robione. 
Olga i Kasia zamówiły quesadillę z dodatkiem dipu z awokado - bo tak to zostało nazwane, nie głakamole. Ja idąc w zestaw tematyczny "coś na placku torillowym" zamówiłem wrapa z krewetkami. Do tego do ciamciania bagietkę z jakże ostatnio popularną semicką nutellą - hummusem. Podali ją z pokrojonym chlebkiem chyba ponownie z dyskontu. Mało dali, bo 6 kromeczek malutkich i takich cienkich. Zamówiłem od razu drugą porcję chleba. Doliczyli 1 zł. Na talerzu wiał wiatr.






Faktycznie potrawy miały ze sobą całkiem sporo wspólnego, mianowicie zostały oparte na plackach dostępnych w jednej z sieci dyskontów. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Nie chcę oczerniać kucharza, bo nie taki mam zamiar (jak wspomniałem, nie było niesmaczne), ale zastanawia mnie po co podawać, przy tak krótkiej liście dań w menu, rzeczy, które nie są przyrządzone z sercem, na prawdziwych produktach. Czy nie o to chodzi?

Wrap kosztował 19 zł a w jego skład wchodziły pomidory z puszki, ząbek czosnku, trochę ziół, 6 najmniejszych krewetek i wspomniana tortilla z dyskontu. Niby poprawnie połączone, ale z drugiej strony takie rozwiązanie pozostawia ogromny niedosyt. Takie to wszystko bez pomysłu. Kesadija składała się z dwóch placków, a jakże, przedzielonych czorizo i serem. Po raz kolejny - niby w porządku. Smaczne. Poprawne. I już. Nic więcej. 

Bogu dzięki woda była za złotówkę, co jest ogromnym plusem. W zasadzie to zaraz po otwarciu Burger Kinga w Łodzi, czy w ogóle pierwszego Maca w Polsce, jest to jedno z najważniejszych wydarzeń na scenie ogólnospożywczej w kraju. To nas zbliża do kultury śródziemnomorskiej. Do światowego życia.
No i zamówiliśmy jeszcze desery - ja tartę z karmelem, czekoladą i solą morską, a moja sympatia krem brjule. Ciasto bardzo w porządku, domowe, z ciekawą nutką smakową (sól morska). Olga narzekała na krem brjule. Podobno cukier z wierzchu zwęglony i w ogóle nie ulegał sztućcom z łatwością. Wnętrze smaczne, choć trochę jak bardziej jak budyń, niż krem. Przynajmniej robili sami, a nie z dyskontu. Jest ok. Były tez piwka po 8 pelenów (nowych).



Dlaczego wracam do motywu przeciętności jak nakręcony labrador do patyka?


Miejsce aspiruje do miana tapas baru w modnej krakowskiej dzielnicy. Przestrzenny lokal, urządzony na 'nowoczesno i bogato' mógłby służyć jako plan jednego z odcinków Miłości na Bogato. Sobie Marcela usiądzie przy barze i zamówi coś. Potem wyjdzie, nie jedząc, bo po warszawsku się tylko zamawia, a potem o resztę nie dba, bo jedzenie jest plebejskie. Przy barze kawałek tarty i trochę takich włoskich paluszków - niby pokazują, że mają tam jedzenie, z drugiej strony przeciętny kiosk ma więcej produktów spożywczych na wystawie. Nic nie zachęca do jedzenia. Jakoś tak pusto, wieje wiatr, ani nie zachęca do napicia się piwa, ani do zjedzenia. To jest podstawowy grzech tego przybytku, który przekreśla całą resztę. Za te 19 zł mogę sobie pójść na coś fajnego, chociażby do Beef Burgera obok albo kupić sobie dwa dobre piwka w Omercie też niedaleko. Każde z tych miejsc ma jakiś tam charakter i tym wygrywa. Mam nawet kolegę, Andrzeja G., który twierdzi, że zbije fortunę na autorskim bistro sprzedającym rosół w kotlecie schabowym. I ten człowiek ma więcej pasji i namiętności do tego co ciekawe, niż Atelier. A jest sam jeden w swoim postanowieniu.

Może latem będzie lepiej - mają ogródek, w którym panuje relatywny spokój, ponieważ jest z drugiej strony lokalu. Może po otwarciu okien i wpuszczeniu powietrza lokal okaże się bardziej jedzeniowy. Bardziej przystępny i zachęcający. Wtedy będzie można położyć na ladę desery, pod sufitem zawiesić szynkę parmeńską i może nawet zatrudnić kogoś od dekoracji bo latem taniej - mniejsze wydatki usługodawców, bo spacerkiem dojdą do pracy.
I wtedy może odwiedzę Atelier.
Ale raczej nie. 
Jako że lokal z modnymi aspiracjami, takie miałem wrażenie, wprowadzę nową skalę ocen: Janek z Miłości na Bogato ma lepszy lokal - 9/10.




1 komentarz:

  1. zakochałam się w Twoim mózgu. uwielbiam, pisz dalej bo przywracasz mi wiarę w ludzkość. i do tego ryczę ze śmiechu. pozdro!

    OdpowiedzUsuń