Kraków, ul. Estery 5
Ruszył blog, a to oznacza
międzynarodową sławę oraz karierę szafiarki. Dlatego też
dzisiejsza recenzja będzie dotyczyć lokalu innego niż burgerownia,
o menu podzielonym na DZIAŁY.
Jako że, jak już wspomniałem,
zostałem mimowolnie szafiarką, pierwsza część będzie dotyczyć
elementów lifestylowych.
W zasadzie to i bez bloga bym o nich
napisał, ponieważ Alchemia od Kuchni oferuje sporo więcej niż
tylko posiłek. Na obiad w niedzielę poszliśmy w większym gronie.
Była nawet, uwaga, uwaga, teściowa z pieskiem francuskim! Oraz moi
rodzice i sympatia. Usiedliśmy w piątkę przy stoliku. Buldożek
Czesia usiadła na oknie. I tu zaczyna się podróż po obrazku z
minionej epoki. Bez słowa wstępu, tata dostał groszek w takim
pięknym wiadereczku o wielkości sugerującej, że należy do kota.
Groszek był dodatkiem do kiełbasek w sosie gravy, z przewagą
cebuli, położonych na purée ziemniaczanym. Kiełbaski miały taki
fikuśny kształt, przysuwający na myśl wyroby masarskie zza granicy
– ni to nasza parówka, ni to frankfurterka. Kształt i promienie
słońca tańczące nad parującym talerzem w połączeniu z pięknie
podanym groszkiem o cudownie zielonej barwie i pieskiem francuskim na
oknie stworzyły przecudny obrazek, który był chyba ważniejszy i
ciekawszy od samego posiłku, o którym później. Można było się
przenieść, przy odrobinie fantazji, do Bretanii z Belle Epoque (w
tym akurat regionie to chyba oznaczało większe porcje fasoli i
lepszą kiełbasę) i poczuć wąsa na sobie. Przydługawy wstęp
uzasadniam tym, że Alchemia od Kuchni jest kapitalnie urządzona, a
to się również liczy!
Jeśli chodzi o jedzenie, poza
kiełbaskami dla wąsacza, zamówiliśmy dwa razy curry z dorsza,
polentę z pomidorami, gorgonzolą i jajkami w koszulkach oraz zestaw
klasyczny – rybę z frytkami i sosem aioli.
Ja zamówiłem rybę, resztę ukradkiem
ukradłem.
Trochę zapomniałem, jak moje danie
smakowało, ponieważ wlepiałem wzrok a to w kiełbaski, a to w rybę
z frytkami. No tak się składa, że to bardziej mój „target”.
Zacznę w takim razie od ryby w cieście piwnym. Był to dorsz
opakowany w dosyć konkretnie wyglądający panier, podany z domowej
roboty frytkami i sosem aioli. Frytkom zarzucić nic nie można, bo
przecież wyglądały na domowe i smakowały w porządku. Ciekawostką
w tym daniu jest ryba, ponieważ smakuje inaczej niż przyzwyczaili
nas do tego polscy restauratorzy. Jest to zasługa ciasta piwnego
otaczającego stwora z głębin. Miła alternatywa dla panierki z
bułki czy płaskiego w smaku zwykłego ciasta.
Jedynym minusem, sympatia szepcze mi do
ucha, było to, że ryba była bardzo tłusta. Ja nie zauważyłem,
bo tłuszcz to mój druh.
Co do dorsza w moim i teściowej curry,
był bardzo delikatny i obok tłuszczu nawet nie stał. Podane to było
na makaronie, o temperaturze niepokojąco zbliżającej się do
pokojowej. Sam zestaw smaków, bo to chyba najważniejsze przy curry,
było zachowawczy – ni to Azja, ni to Polska. Co wcale nie oznacza,
że nie smakowało, wręcz przeciwnie. Udało się stworzyć bardzo
delikatną i ciekawą potrawę.
Mama wzięła polentę, ale ze względów
ideologicznych wstrzymam się od opinii. Wyglądała ładnie, o tyle
napiszę.
Nie należy zapominać, że przez cały posiłek towarzyszyła nam Czesia. Wielkie chapeau bas za możliwość przechowywania buldożka. Dlatego też na zdjęciu zamieszczamy naszą koleżankę. Światło nie podpasowało, piesek się ruszał jak mały diabeł – zresztą, kto zna tę rasę wie, że pierwsi hodowcy stawiali raczej na urok osobisty niż inteligencję – ale od czego mamy Instagrama.
Z tej okazji wprowadzam nową skalę
ocen – Pasuje do Buldożka 7/10. W alternatywnej skali – bardzo
dobre. Polecam za całokształt i ciekawą kuchnię.
W mojej subiektywnej skali "jadalny falafel w Krakowie" 9/10
OdpowiedzUsuńFajna miejscówa, dobre jedzenie, menu zmienia się co sezon, przyjemny kelner. :)
OdpowiedzUsuń