niedziela, 16 listopada 2014

28 PORCJI

Kochani,

z obiadokolacją jest jeden zasadniczy problem: jak przejeść dzień, tak, żeby nie zniknąć w oczach, ale nie zjeść dwóch obiadów. Oczywiście wiemy, że dwa posiłki główne w jednym dniu to pewny bilet do piekła dla otyłych. Jeśli chodzi o dzisiejszą obiadokolację, problem rozwiązałem następująco: poszedłem na hot doga do lokalnej Żabki ("Tu mieszkam, tu jem"). 


Nie żebym chciał obrazić właścicieli 27 Porcji tym,  że w tej samej recenzji jest opis parówki z Żabki, zupełnie nie o to chodzi. Ten hot dog stał się przyczynkiem do refleksji nad kuchnią w ogóle. Bo kochani, w życiu to jest tak, że można wszystko zrobić źle. Można się nawet wyspać nie tak, a co dopiero podać komuś jedzenie. Nawet najprostsze potrawy wymagają najważniejszego ze składników, czyli serca. Półśrodki owocują ćwierć-rezultatami. Brak szkolenia w nalewaniu sosu kończy się tym, że człowiek dostaje zupę musztardową z wkładką mięsną w bułce. Takie nowe spojrzenie na żurek w chlebie. Ja nie liczyłem na zbyt wiele. Mnie z fast foodem łączy toksyczny związek, taki, że kłócimy się po nocach i czizik z Maka zrzuca kieliszek na podłogę, i z płaczem wrzeszczy "odchodzę". Tak jest. Potrafię dużo znieść. Ale na miłość boską, czemu już w trzeciej Żabce podają mi litr sosu do hot doga? To jedyna rzecz, którą można spieprzyć w przepisie. Przygotowanie takiego hot doga wymaga dziesięciu sekund zastanowienia. Ja naprawdę chciałem o tym napisać kiedyś, tylko nie wiedziałem jak się za to zabrać.


No i co, łyso ci teraz właścicielko Żabki przy Narciarskiej? ŁYSO CI? 


Ok, musiałem to z siebie wyrzucić. Dzisiejszym tematem będzie wyjazd pod Kraków do 27 Porcji Slow Food (prowokacja celowa). No dobrze, Ruczaj to piękne miejsce, takie nowoczesne, nasz małopolski Manhattan trochę. I jest TESCO i inne symbole lepszego świata. Nawet biura są i UJ. W zasadzie Ruczaj to całkiem spoko miejsce, o ile nie pracujesz po drugiej stronie Wisły. No i wyobraźcie sobie moi mili, że tam hen daleko, za rzekami i budynkami, jest sobie taki blok, w którym znajduje się restauracja. Miejsce tak niepozorne, że gdyby nie Internet, to  by tam chyba nawet listonosz nie trafił. Dobra, to był ostatni przytyk geograficzny, teraz już serio. 


Od dawien dawna nosiło nas, żeby wpaść do 27 Porcji. Koledzy i koleżanki naklikali „lubię to”, ktoś tam był i mówił, że fajnie, w Internecie pozytywy itd. Na nasze szczęście trafił się Marcin, który mieszkał kiedyś na Ruczaju i dobrze zna okolice oraz 27 Porcji. Dowiedzieliśmy się, że idziemy do restauracji rodzinnej, takiej w której używa się zdrowych produktów i takiej bez alkoholu. Sprawdziłem na profilu, otwarte od 12 do 19. Ci ludzie mają życie. Tego się nie spodziewałem po restauratorach! 







Zgodnie z najlepszymi praktykami biznesowymi oraz ze zdrowym rozsądkiem, menu w Porcjach jest krótkie i zależne od pory roku. Motywem przewodnim aktualnej karty dań jest gęś, pewnie z okazji św. Marcina. Do wyboru consommé z gęsi, wątróbka z gęsi i cycek z gęsi. Consommé to taki rosół. Do tego dorsz i gulasz z dzika dla zdrowia na jesień. Niby wybór skromny, ale cieszy. Dlaczego? Ktoś to przemyślał. Gęś kupiono, jestem przekonany, w całości i wykorzystano w całości. Potrawy mają sens, szczególnie na tej szerokości geograficznej. Nie byłem na zapleczu kuchni i nie znam właścicieli, ale mam wrażenie, że wprowadzają na rynek nową jakość. Dlaczego? Wracają do korzeni gotowania. Menu restauracyjne, przynajmniej w większości przypadków, lubią sprawiać wrażenie sztuczności w porównaniu do jedzenia tzw. domowego: potrawy, które rzadko obok siebie stoją, króluje różnorodność, stare gospodynie domowe zdziwione, co się dzieję z mięsem z rosołu, jeśli w karcie dań nie ma dania, do którego można by wcisnąć porosołowe. Oczywiście nie ma się co dziwić - ludzie nie chodzą do restauracji, żeby zjeść jak w domu, ale żeby doznać lepszego świata. Porcje z Ruczaju łączą wyjątkowość przeżycia restauracyjnego ze zdrową, tradycyjną kuchnią, w której się nie wyrzuca. To trochę jak przyjechać do domu szefa kuchni. W zasadzie to może galopuję i może szef kuchni potajemnie wyrzuca gęsinę na podłogę kuchni i depcze, wrzeszcząc "nie dbam o to", ale raczej tak nie jest. Dlatego też menu jest krótkie i konkretne. Wykwintne, a zarazem domowe. Zrobione na miejscu i świeże, bo takie właśnie jedzenie powinno być. Podane w ładnych i wielkościowo kocich porcjach, bo tak się podaje w restauracjach.

Jeszcze ostatnia refleksja, zanim przejdę do zamówienia. O co chodzi z małymi porcjami w restauracjach? Nie chodzi tu o kilogram żarcia rodem z gruzińskiej czupakabry czy Sfinksa, ale w zasadzie zamówienie przystawki, głównego i napoju powinno wykluczyć przeciętną osobę z gry, a tak nie jest. Celem jedzenia jest sytość i szczęście. Im droższe danie, tym mniej, a przecież człowiek musi mieć jeszcze energię, żeby z takiego Ruczaju wrócić. 

Było nas czworo, ale niestety byliśmy zgrani i większość chciała zamówić albo pasztet z królika (chyba, nie pamiętam, bo nie było w Menu i byłem strasznie śpiący, przecież to mogła być gęś!), albo tatar z pieczarek na pumperniklu na przystawkę. Tylko Marcin wziął zupę i chyba wygrał życie, bo już sam jej kolor uruchamiał same ciepłe myśli. Pozwolił mi wpakować łyżkę i spróbować. Nie pożałowałem: gęsia zupa była intensywna i pełna smaku, sprawiała wrażenie leku na wszystko: od przeziębienia, po bezsenność. Pływały w nim pierożki z mięsem, chyba gęsim, zapomniałem się zapytać. Tatar z pieczarek był po prostu tatarem z pieczarek. Tak, trochę się zawiodłem, bo liczyłem na coś bardziej wzniosłego, jakoś nie potrafiłem dopuścić do siebie wiadomości, że to są pieczarki z pieczarkami podane na pumperniklu. Przystawka ta była sympatyczna, ale zupełnie nie porywająca. Co innego pasztet! Boziu, ależ to było smaczne! Pięknie zmielone mięso, mieniące się kolorami, od różowego środka, po białą obwolutę zrobioną z plasterków boczku, albo innego mięsa służącego jako wierzchnie okrycie pasztetu w piekarniku. Do tego pieczywo z masłem koperkowym, trochę tartych buraków i ogóreczki.  Aż miło było patrzeć. 











No i dania główne. Ja zamówiłem gęś z kaszą gryczaną, gotowaną w soku z buraków i z pigwą. Cycek z gęsi podano w plastrach, na zielonej kołderce w zasadzie nie wiem z czego. Gęś była cudnie soczysta i pięknie komponowała się ze słodkawą kaszą gotowaną z dodatkiem soku z buraków. Myk jest to przedni, bo jak wiemy, kasza gryczana to smak dla koneserów, albo się przepada albo nie. W tym przypadku posmak tak znienawidzony przez moją sympatię, został zniwelowany słodkością buraka. Dodatkowo gęś lubi słodkie, tak więc wszystko pięknie zagrało! 


Olga i Tunia wzięły po dorszu na szpinaku, w kołderce pieczarkowej z kluskami. Co prawda dostałem pozwolenie na spróbowanie tylko po gryzie z każdej części dania, ale i tak myślę, że mogę z pewnością napisać, że kluski były wybitne, a cała reszta w porządku. Dorsz komponował się ze szpinakiem, a pieczarki uzupełniały smak. To pewnie te same pieczarki co z przystawki. W zasadzie to moim problemem są pieczarki. Lubię je, ale mam wrażenie, że to pójście na łatwiznę. Może to tylko subiektywne spojrzenie na karierę pieczarki w kulturze kulinarnej, a może zwykła niechęć do pieczarki w restauracji. Ale kochani! Te kluski! Tak pięknie powabnie stawiały opór sztućcom, by zaraz ulec i dać nacieszyć się zwycięstwem rozkochanemu w nich łasuchowi! Cieszyły oko i podniebienie, zachowywały formę i szyk jak prawdziwe damy! 










A wiecie co zamówił Marcin? DZIKA! Knura w gulaszu z ziemniakiem. Wybór konesera i człowieka, który nie jedną zimę spędził rozmyślając, co jeść między listopadem a lutym. Nawet jak nie jest zimno.  Tu się przyznam, że nie próbowałem, ale, danie wyglądało niezwykle rozgrzewająco. Gulasz przyozdobiono kapeluszem z ziemniaka polanego śmietaną. Kolory pięknie współgrały. Były takie nasze, nie zagraniczne. Ciemna czerwień dzika taplającego się w płynie, uspakajające ziemniaki i biel swojskiej śmietany. To taki obiad domowy jak jest bardzo zimno i ciemno. Ja od razu widzę syte niedzielne obiady mojej mamy, gdy za oknem prószy śnieg. W sumie to szkoda, że zjadł swoją porcję, bo chętnie bym podkradł.


Zgodnie stwierdziliśmy, że mamy jeszcze miejsce na deser. Dostaliśmy miodownik i tarte jabłeczną pod bezą. Miodownik był całkiem ciekawy. Mocny smak orzecha, słodka masa, byłem zadowolony. Nie będę się rozpisywał, bo na deserach się raczej nie znam, wiem tylko czy są smaczne. Ten był.







No i co, Miśki. Zjedliśmy. Co dalej? No dalej tak. Wy sobie zarezerwujcie czas i kupcie mapę. Jedźcie na Ruczaj. Jest tam bardzo przyjemnie i jestem przekonany, że jeśli lubicie kuchnię naturalną, bez zbędnego nadęcia, to pokochacie 27 Porcji. Mam też taką wiadomość (jeśli ktoś śledzi ich stronę, to już wie), że będą się przenosić w okolice Willi Decjusza do dużego lokalu. Takiego bardziej swojskiego niż blok na Ruczaju. Może to i lepiej? Zobaczymy. 


Tak czy siak, polecam. Ja tam na pewno wrócę! Jeśli chodzi o ocenę, dam 9/10 za prawdziwość i pasję. 


PS. Ceny? Za przystawki dwie, dwa obiady, jeden deser, kawę i trzy napoje ok. 130 PLN więc w zasadzie nieźle jak na jedzenie zdrowe i z głową.



27 Porcji Slow Food, 
ul. Chmieleniec 2B, Kraków


Żabka Cafe, 
ul. Narciarska 2F, Kraków



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz