niedziela, 24 sierpnia 2014

ZLOT JEDZENIA NA KÓŁKACH


Street Food Poland
Galeria Kazimierz, Kraków
23-24.08.2014




No pięknie moi Drodzy. 



Doczekałem się zlotu food trucków w Krakowie. Na wcześniejsze zloty jakoś nie dotarłem. Teraz byłem i jadłem. Nawet bardzo, bo wziąłem ze sobą pomagierów spożywczych - Dzika i Olgę. Plan był taki: zamawiamy co wlezie i jemy na trzech, żeby spróbować jak najwięcej. Tak więc zlot miał miejsce pod Galerią Kazimierz. Tam od strony "nabrzeża". Ideą przewodnią był zlot trucków spoza Krakowa, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Może to i lepiej, bo miałem okazje podpatrzeć co i jak w świecie jedzenia. Pełna lista dostawców papu dostępna tu: 




Nie będę się specjalnie rozwodził nad otoczeniem, bo pobiegłem od razu do "Cheeseburger Slow Food" reklamowanego na FB organizatora jako "znany już w Polsce food truck", którego specjalnością jest "kuchnia amerykańska z Florydy i Key West." Kurde, w sumie powinienem dodać, że mają tam dmuchany zamek. No dobra, koniec. Tak więc, food truck z Miami. Splendor, półnagie panie, flamingi i estetyka lat 80tych. Biegłem w stronę budki tak nakręcony, że wyobrażałem sobie, że mam własny muzyczny motyw przewodni zsynchronizowany z ruchami mojego brzuszka - niestety patrząc się na moje rozmiary i psi pysk to raczej leciał Limahl z Neverending Story.












Zamówiliśmy BBQ z bekonem i serem na pół, no bo przecież dalej trzeba szamać. Mięsa dali 170g, dodali pomidora, sera, pikla i sosów. Bekon był w zasadzie tylko w opisie burgera, bo nawet ciężko było znaleźć pod bułką. No właśnie, od czego by tu zacząć. Chyba od tego, że podobała mi się struktura przekroju burgera. Wołowinę dali na górę, tak, że przytulała się do sosu BBQ robionego na miejscu. Reszta pod kołderką z mięsem. No i to by było spoko, tylko, że na spodzie rozdziabdziali sos hamburgerowy. Tak, to nie pomyłka. Taki dostępny w sklepie, chociaż może sami go robili. To jest nieważne, ważne jest to, że miał smak sosu hamburgerowego i był absolutnie nie na miejscu. W zasadzie nie było czuć sosu BBQ, mięsa i bekonu. Cheeseburger Slow Food wcisnął pauzę na radioodtwarzaczu, muzyka przestała grać, ktoś puścił dżingiel z kreskówek "kła kła kłaaaaaaaaaa". Kanapka trochę mnie zawiodła. Dziku nie dokończył bo mu nie zależało i zostawił nam po gryzie. No zjadłem, wiecie, taka praca. 

Patrząc wstecz, myślę, że to był wstęp do tego, co nastąpi. Do absolutnej katastrofy - los podzielił mój zawód na dwie części. Drugą porażką były frytki w Beef Brothers, opisanych jako "udany debiut z Raciborza". No sądząc po frytkach to wprost przeciwnie. Już nawet powątpiewam czy z Raciborza. Omal nie udało im się zrobić ze mnie jarosza frytkowego. Na miłość boską, do dzisiaj te frytki nade mną wiszą. Jak mnie kiedyś złapie deszcz na spacerze i cały przemoknę, to coś czuję, że te frytki jeszcze na mnie spadną jak fortepian w kreskówkach. Tak żeby jeszcze popsuć. Do rzeczy. Podszedłem do Pani, ładnie zamówiłem frytki po 7 PLN. Sprawdziłem asortyment sosów i wybrałem andaluzyjski. Postałem na czatach w trakcie robienia fryt i zaczęło do mnie dochodzić, że popełniłem błąd. W tym momencie ujrzałem stojącą tam taką wielką butlę z sosem firmy FANEX znanym z gastronomii dworcowej. Frytki podawali na tacce papierowej zupełnie nie mieszczącej posiłku i to jeszcze z takim widelczykami niefajnymi. Dodam, że budki obok miały ładne i stylowe tekturowe "rożki" na frytki.  Ale to tylko początek koszmaru, bo przecież to trzeba było jeszcze zjeść. Kochani, nie dokończyłem tych frytek. Ostatni raz zdarzyło mi się to w latach 90-tych, gdy mama jeszcze próbowała częstować mnie wątróbką. Chwalili się, że smażą na tłuszczu wołowym, ale według mnie żaden wół, by się na to nie zgodził. Podano je niedosmażone, przesolone i co najgorsze, przeokropnie mdłe. Sos tylko dokonał dzieła - firma FANEX nie robi najlepszych sosów, a już na pewno nie powinno się nimi polewać bogatych frytek belgijskich, będących symbolem haute cousine w świecie frytek. Już nawet nie chce się denerwować. Kasia mówi, że to trochę jak "w Głuchowie na święcie strażaka" (wie, bo to jej gmina). Koniec. 






Musieliśmy podjąć misje ratowania dnia. Poszliśmy do budki z tostami, ponieważ wyglądała ładnie. Liczyliśmy, że to będzie gwarantem, że nie korzystają z usług firm FANEX.  West Coast Toast to według organizatora "nowy food truck na warszawskiej scenie gastronomicznej" Podobno oferują "tosty z wypasionymi nadzieniami." I wiecie co? Tak właśnie jest. Udało się nam zajeść te potworne karykatury frytek. Wzięliśmy Blue Chicken z kurczakiem, gorgonzolą, rukolą i sosem jog-maj (tak fajnie brzmi, c'nie). Dostaliśmy cudnie opieczonego tosta przeciętego na pół. Pieczywo pięknie dopełniało kompozycji smakowej - nie to co bułka wysmarowana sosem hamburgerowym. Swoją drogą, mieli też wybór ciekawych składników - były także buraki, kanapki z masłem orzechowym i galaretką. Niestety ceny były dosyć wysokie - nasz tost kosztował 13PLN co jest ceną śmiesznie wysoką, bo chociażby hamburger z wołowiną kosztuję niewiele więcej, a w Burger Tacie nawet tyle samo o ile dobrze pamiętam. Do picia dobraliśmy lemoniadę, chyba ręcznie robioną, bo przelewaną z 5L butelki po wodzie mineralnej. Była smaczna, nie kwaśna i świeża w smaku. Jest OKejka. 







No i już prawie koniec - brzuch wypchany. Dziku próbował kupić naleśnika ale jakaś pani przed nim zamówiła trzy i mu się odechciało czekać. Poszliśmy za to do Co Ja Ciacham, gdzie można zjeść "słodkie węgierskie ciastka drożdżowe wypiekane na wałkach i obsypywane posypką w wybranym smaku." Wybraliśmy nutellę z kokosem. Ciasto było miękkie i ciepłe, takie troszkę jak brzuszek buldożka. Miła alternatywa dla klasycznych słodkości, ale raczej do traktowania jako zapychacz niż pełnoprawny deser, jak słusznie zauważył Dziku. 










Szczerze mówiąc to w tym momencie miałem już dość. Położyłem się na trawie, zostałem poczęstowany napojem gazowanym. Odpoczynek. 

Czas na podsumowanie. Wiecie co? Fajnie, że zrobili taki zlot, chociaż w tym konkretnym przypadku coś mi nie grało. Ten dmuchany zamek i dwie nieudane potrawy pod rząd. To oczywiście bardzo subiektywne odczucie. Znajomi mówią, że we Wrocławiu było tak bardziej światowo, bez dmuchanego zamku (nie wiem, czemu mi tak utkwił w głowie). Było tak letnio-wiejsko-festiwalowo. W przypadku pierwszego posiłku taki mieli przepis - z sosem mordercą. W przypadku frytek wyszedł zły warsztat. Żałuję, że nie spróbowałem kiełbasek z Wurst Kiosk Wagen, które wyglądały świetnie oraz mięcha z BB Kings - kucharz miał solidny brzuszek i wzbudzał zaufanie. No może następnym razem! Oby, bo w Krakowie działa kilka spoko trucków i w całej Polsce zapewne też. Wróciłbym: 6/10; Wróciłbym gdyby trochę inne trucki przyjechały i gdyby usunęli zamek i gdyby było w jakimś ładniejszym miejscu: 10/10 Kochani, nie zapominajcie, że food trucki to super sprawa, nawet jeśli frytki były złe!




niedziela, 10 sierpnia 2014

ED RED, CZYLI TAM GDZIE DO STEKÓW SYPIĄ KRESKI

Ed Red,
ul. Sławkowska 3



Kochani,

Mam kolejny dowód na to, że rowerzyści są podejrzani. Otóż jeżdżą w taki upał w tych strojach śmiesznych, że aż miasto zamykają, żeby zaraza się nie rozprzestrzeniła (Tour de Pologne*- przyp. konkubiny)! Na szczęście mnie przestało ruszać. Ja osiągnąłem wyższy stopień poznania wołowego. Drugi raz z rzędu byłem w restauracji, w której kucharz pracuje, bo umie, a nie dlatego że przeczytał w internecie, że kebab to współczesne złoto.

Moi mili, ja się wybrałem z koleżanką Katarzyną M. na steka na Sławkowską 3. Bardzo się bałem, że wypad spełźnie na niczym, bo zostanę potrącony przez Pana Rafała Majkę. Na szczęście okazało się, że czuwa nad nami wielka galaktyczna krowa, która prowadzi entuzjastów dobrego wołu do dobrych restauracji, a zagubionych turystów posyła na kurczakowe manowce. Restauracji jakoś specjalnie nie musieliśmy długo szukać, bo każdy kto śledzi scenę wołową w Krakowie, zdaje sobie sprawę z tego, że  Ed Red to nowa (no prawie) restauracja kierowana przez szefa kuchni Adama Chrząstowskiego, w której jest taka super specjalna szafa, w której mięso może dojrzeć i nabrać smaku. Tak moi Drodzy, Pan Adam jest pierwszym szafiarzem rynku ogólnospożywczego!







Ze względu na jakieś 100 stopni panujące na zewnątrz, najlepsze wrażenie zrobiło na nas wejście do chłodniejszego pomieszczenia. Broń Boże nie sugeruję, że wnętrze jest brzydkie - wprost przeciwnie. Ja tylko relacjonuję! Usiadłem na takiej fajnej kanapie pod lustrem a naprzeciwko okna. Spodobały mi się kolory i ciepłe emocje przekazywane przez poszczególne elementy dekoracji. Może troszkę owijam w bawełnę - wystrój tak ładny i nienarzucający się, że mógłbym tam zaprosić tak rodzinę jak i kolegów na piwka i wołowinę. Nie wiem czemu, ale odwiedzając toaletę naszło mnie, że brakuje mi tu tej małej fontanny łazienkowej z Eszewerii. Wiecie, tam przy barze jest toaleta i takie kamienne o ile dobrze pamiętam, coś na wodę. Strasznie mi się to podoba.


Zamówiliśmy po rostbefie i antrykocie (na wagę) z super szafy. Do tego domowe fryty i grillowane warzywa. Do maczania sos Bearnaise oraz taki z zielonego pieprzu i gorgonzoli. Na popitkę białe wino z lodem, bo jednak za ciepło jak dla mnie na czerwone do wołu. Pierwsza ciekawostka, do dań z grillowanym mięsem podali noże Rambo do krojenia konkretnej krowy. Wyglądały solidnie i zapowiadały męski posiłek. Poza tym wesoło wyglądało na stole. No i dostaliśmy jeszcze przystawkę, kawałek pieczywa z metką wołową posypaną pietruszką. Było to całkiem fajne, bo mięso było chyba wędzone i marynowane, tak, że smakowało trochę jak oscypek. Niestety zapomniałem jak reklamowała je Pani Kelnerka, bo za bardzo skupiałem się na nożu i cyklistach.




No i przyszły deski wołowe. Na kawałku ciemnego drewna podano stek i frytki. Po prawej stronie kucharz usypał węgorza z soli. Znalazło się również miejsce dla mini miseczki z sosem. No wyglądało to wspaniale! Mięso zamówiliśmy medium rare i faktycznie takie było. W Ed Red, jak przystało na stekownię, wysmażanie biorą na serio, a nie tylko pro forma. Pierwszy test zdany celująco. No to myk maczeta w łapę i kroimy dalej. Mięso dawało frajdę z żucia porównywalną z Szoko Bonsem - wybaczcie za plebejski przykład, ale każdy z nas wie, że ta nieszczęsna czekoladowa kulka z Niemiec potrafi zawrócić w głowie niejednemu. No i tak jest z wołowiną w Ed Red. Mięso gra symfonię na kubkach smakowych, pieści zęby i zabiera łakomczucha na równiny pełne pięknych i zadbanych krów.
Warto dodać, że sosy przyrządzone są nienagannie - każdy z nich uzupełnia smak mięsa perfekcyjnie. Ja raczej maczałem warzywa i frytki w sosach, bo mięso samo w sobie było przepyszne, ale osoba towarzysząca z niezwykłą radością wysmarowała cały płat mięcha sosem i nie narzekała na smak.


Odnośnie dodatków, frytki były rzeczywiście z ziemniaków, co staje się powoli standardem w porządnych restauracjach w Krakowie. Warzywa były grillowane. Warzywa, tzn. papryka czerwona, cebula, cukinia i coś tam jeszcze. Ja osobiście głosuję na paprykę, szczególnie jeśli ma takie czarne znaczki na skórce, że była grillowana. Warzywa były miękkie i aromatyczne. Idealnie komponowały się z resztą.






Poprosiliśmy o rachunek z uśmiechem na twarzy. Uśmiech pozostał nawet biorąc pod uwagę, że 100g steku kosztuje 19PLN a wiadomo, że takich po 10dkg nie robią nawet. Ale kochani, to jest warte pieniądza! Steki poprawiły mi humor do końca dnia. Po obiedzie kminiłem, jak odłożyć pieniądze na stek T-Bone, taki z kółeczkiem z kości w środku jak w kreskówkach. Ed Red zasługuje na wyróżnienie ze względu na przygotowanie mięsa oraz ogólną miłość do wołowiny. 

Porządny towar. Rozbijam świnkę, by kupić wielką krowę: 9/10.







niedziela, 3 sierpnia 2014

TWÓJ KUCHARZ

Studio: Twój Kucharz,
Ślusarska 3, Kraków



Kochani,


W życiu każdego Janusza następuje moment, w którym przerzuca się na chwilkę z podwawelskiej na hamon z tygodnia iberyjskiego w Lidlu. Tak samo w życiu każdego entuzjasty hamburgerów przychodzi czas na coś lepszego. Niestety jestem leniwym knurem i zapomniałem wam napisać jak było w Zazie i Zakładce, gdzie podają jedzenie z o niebo lepsze niż w Gruzińskiej Czupakabrze czy Sfinksie. Stan rzeczy postanowiłem zmienić i wybrałem się w czwartek na małe co nieco, pod mieszkaniem Dzika, na Ślusarskiej.

Miejsce, do którego postanowiliśmy zajrzeć, nie było nawet jeszcze oficjalnie otwarte! Kilka dni temu, otwarto "Studio: Twojego Kucharza", będącego ukoronowaniem pracy kilku kreatorów smaków, którzy dotychczas prowadzili kulinarne warsztaty lub pokazy.

Na kolacje wybrałem się z konkubiną, jak skończyło lać. Chciałem bardzo gapić się przez okno na deszcz, ale ciekawość świata nie pozwoliła mi przejść obojętnie obok makaronu tajskiego w sosie śliwkowo-imbirowym, warzywami i prażonym sezamem oraz muli w cydrze z czosnkiem i pietruszką oferowanych obecnie w Twoim Kucharzu.  Odpowiednio pikantny, podany z limonką, do tego białe wino. Olga wzięła sobie kalmary z wieprzowiną i ziemniakami i czerwoną porzeczką, podane z listkami śmiesznej kapusty, z fenkułem znaczy się- ukoronowanie polsko-środziemnorksiej kuchni Fusion. Ok, pewnie tak nie jest i ja jestem ignorantem od hamburgerów, ale jakoś tak mi się skojarzyło. Troszeczkę się dystansuję, bo kuchnia w "Twoim Kucharzu" jest świetna i światowa do tego stopnia, że nie ma co się wymądrzać po internetach.







Przejdźmy do konkretów: mają otwartą kuchnie. W stosunkowo małym pomieszczeniu na parterze apartamentowca postawili sobie kilka kuchenek, lodówki i wszystkie inne niezbędne sprzęty i nie postawili ścianki. Prosty zabieg pozwala zza baru oglądać pracę profesjonalistów i cieszyć się życiem. Zmniejsza również dystans pomiędzy posiłkiem, a posiłkującym się. Poza oglądaniem, dostępna w zestawie jest interakcja - można rozmawiać z kucharzami, wręcz sami są tym zainteresowani. Polecą wino, opowiedzą o potrawie, udzielą rady, no w skrócie raj na ziemi! Miejsce tak absolutnie fantastyczne, szczere w swojej prostocie połączonej z wielkim światem. Uszanowanko.


Kątem oka oglądaliśmy jak panowie krzątają się po kuchni, tu coś naleją, tam pokroją. Ludzi przybywało, to wodę to wino proponowali, a warto zwrócić uwagę, że woda była po 3PLN i to razem z limonką i miętą! Cieszy mnie, że zaczyna się w Polsce moda na kulturę gastronomiczną i wodę można dostawać w przystępnej cenie. Co do win, fantastyczne jest to, że prawdziwy kucharz, a nie kelner pracujący przez lato, dobiera wino do swojej potrawy i jeszcze o nim może opowiedzieć. A to wszystko w zasadzie niewygórowanej cenie, bo za makaron bez kurczaka zapłacicie o ile dobrze pamiętam 19PLN a za kalmary ze świnką 24 PLN. Przystawkowe mule to ok 15PLN. Jak na jakość produktów, profesjonalizm i otoczkę, to cena wręcz absurdalnie niska. Obiad kosztuje tyle co gofr nad polski morzem!

Drogie miśki, Twój Kucharz to miejsce które trzeba odwiedzić. Można poczuć smak i radość prawdziwej kuchni, bez zbędnych ceregieli. Ja już obmyślam budżet na następny miesiąc tak, żeby się tam wybrać. A z ciekawostek - menu zmieniać ma się podobno dosyć często, w zależności od dostępności składników i tego co kucharzom po głowach lata. Niby to oczywiste w kuchni domowej, ale w gastronomi już nie tak bardzo.









Ocena? A co mi tu oceniać - kucharze profesjonalni i nie ma co się wymądrzać. Atmosfera cudna, ceny przystępne, zero zadufania w sobie Daję 11/10 a nie 12/10 tylko dlatego, że do muli nie dali miseczki z wodą i miałem brudne łapki, duuuuuuuuh.