wtorek, 23 grudnia 2014

BAŁKAŃSKI EKSPRES DO ROZKOSZY

Moi Mili,


Mam wolne. Niestety, trudno pracować w branży gastro przed świętami. Mam tu na myśli stronę jedzącą, nie sprzedającą. No właśnie, odnośnie kupczenia jedzeniem, byłem ma Floriańskiej, niestety. Okazało się, że idąc od Barbakanu (zabytek w kształcie "durszlaka", niewiele trzeba, żeby zobrazować sobie makaron obciekający z wody w środku) w stronę rynku, po lewej stronie, zaraz przed Św. Marka, tuż obok budki z zapiekankami, w której nieraz kupowałem zapsę z kolegą Karolem między 2 a 5 rano, jest takie BISTRO. Należy wejść do bramy i przejść przez "bramę". Głodny wędrowiec ujrzy przed sobą ścianę z wymalowanym wejściem do Balkan Express Grill. Trochę jak wejście do cygańskiego zamku, ale i tak spoko!





Tak się składa, że miejsce zasługuje na uwagę z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, mamy budy z kebabami, hamburgerami, nawet naszymi polskim zapiekankami (tak, tak, to nasze niedoceniane złoto!), ale nie mamy budek z jedzeniem bałkańskim, czymkolwiek by ono nie było. Nie mieliśmy aż do dziś! Czym jest bistro z jedzeniem bałkańskim? Jest łącznikiem pomiędzy burgerem, a kebabem. Jest powiewem świeżości na rynku burger-kebabowym. Jest rozwinięciem pomysłu "wrzućmy mięso na grill i podajmy w bułce, bo łatwiej nieść".

Więc jak było? Było tak:

Zaproponowano mi wyjście po pracy na hamburgera, bo już mnie "znajo". Odmówiłem. Ale tak przewrotnie, bo zaproponowałem coś innego, ale równie szybkiego i z podobnej szufladki. Od jakiegoś czasu krążą ploty, że na Floriańskiej jest Balkan Express Grill. Serwują tam mięsa po bałkańsku do wyboru: Ćevapi (takie kiełbaski) i oraz Pljeskavica czyli kotlet z mięsa mielonego, wymieszanego gatunkowo i dodatkami np. sezamem czy serem. Obie opcje w bułce, niczym klasyczny burger. Jest to rozwiązanie bardzo korzystne, chociażby dlatego, że w burgerowniach proponują ewentualnie ser i boczek NA mięsie. 


No więc tak, dlaczego fajnie? Po pierwsze, mają własnej roboty bułki typu PITa. Niby nic, ale w większości miejsc pieczywo jest kupne, co czuć. Tam, widać, że pieczywo jest wypiekane gdzieś na miejscu, chociażby w czyimś domu, ale tak po "bożemu", normalnie. Widać ślady pieca, mąki, no jakbyś matkę poprosił o pizzę! Do tego dostajemy proste dodatki: cebule, pomidora, cośtam zielonego i sosy do wyboru. Co ciekawe, sosy dodają bardzo fajne i też nie kupne. Dostać można np Ajwar, Ljutenice oraz  Urnebes. Są to podobno sosy charakterystyczne dla regionu - nie wiem, ja jadłem tylko ajwar z REALa i mi bardzo smakował, przyznam, że nie znam się na tamtych regionach.

Ja wybrałem oczywiście zestaw bogaty, czyli z serem w środku i fryty. Koleżanka Katarzyna i Kolega Jakub odpowiednio z sezamem i taką zwykłą plus frytki. Wszyscy byli zadowoleni, głównie dla tego, że za 2-4 PLN więcej niż za kebsa można usiąść w miłym 'bistro' i zjeść mięcho ewidentnie przygotowane na miejscu z bułka zdecydowanie robioną przez człowieka. Sosy działają korzystnie względem całości, uzupełniają a nie psują smak. Mięso jest soczyste i potrafi zaskoczyć smakiem. Do tego można dobrać za 8 PLN piwo prawie rzemieślnicze, czyli jakieś tam Bojany czy Ciechany i był chyba Atak Chmielu do wyboru, więc "szapo ba". 





Plusem jest również lokalizacja, która nie dość, że pozwala na uniknięcie tłoku Floriańskiej, to również ma swoje ukryte super plusy, tj. możliwość oglądania przez okno za panią zza kasą salonu sukien ślubnych z przebierającymi się paniami. Niby straszne, ale jednak ciekawe. No bo jesz sobie bałkański fast food, a tam za oknem przebiera się pani, zamykasz oczy i już jest jak księżniczka!

No i co, to by było na tyle. Trochę dziś mniej, ale nie ma co dorzucać do pieca - przez najbliższe dni będziecie mieć dość przemysłu spożywczego, jak mimowolni słuchacze radia mają dość tego, że ktoś taki jak Grzegorz Markowski czy Nickleback nie zostali wysłani w kosmos w jedną stronę na koszt ZAIKSu. 


Koniec końców daje 6.8/10 bo miejsce jest fajne i rzuca nowe światło na "fast food", ale nie na tyle nowe, żeby szaleć. Na pewno wrócę i pociamciam jeszcze kiełbaski!

Jeśli chodzi o Święta i koniec roku, powinien przyjść czas na refleksje, np. nie słodzę herbaty czy nie jem karpatek, ale o tym może później. Bawcie się dobrze i nie zapomnijcie o ranigaście czy jakimś tam innym BrzuchoMaxie. 

Pozdro600!


Balkan Express Grill
Ul. Floriańska 39, Kraków




poniedziałek, 15 grudnia 2014

RZEŹNIA. ŻEBERKA W OGNIU

No pięknie! Przyszła wypłata, człowiek tak jakby bardziej żyje. Oczywiście jeśli życiem można nazwać egzystowanie z katarem, ale to inna historia. Hipochondria i biomet to moje koniki.

Sprawa wygląda następująco: zgadaliśmy się z Konkubiną i koleżanką Gopą na wypad do Malinowego Anioła, restauracji na obrzeżach znanego wszechświata. Oczywiście nie przyszło nam do głowy, że w popularnej restauracji może nie być miejsca. Rezerwacja się nie powiodła i umówiliśmy się na placu zapiekankowym na tzw. "Żydzie". Zmierzając do celu, przeszedłem tuż obok z zewnątrz czerwonego lokalu i zorientowałem się, że to słynna od kilku tygodni Rzeźnia, co ją w październiku otwierali! Na Facebooku lajki i reklamy, marketing szeptany podpowiada, że miejsce jest młodzieżowe i warte odwiedzenia. Rzuciłem okiem przez szybę na Menu, żeby się nie skompromitować przy płaceniu rachunku i wyszło na to, że restauracja ma niczego sobie ceny. Złapaliśmy Gopę pod Endziorem i poszliśmy na ŻEBERKA.

Rzeźnia wygląda zupełnie nie jak rzeźnia. Przynajmniej taka od Henryka Kani. Na ścianie wiszą obrazki przedstawiające topografie krowy i świni, wielki bar zaznacza kluczowy punkt lokalu, a stoliki przywodzą na myśl zgrabną restauracyjkę podającą jedzenie trochę lepsze. Usadowili nas zaraz obok baru. Menu rozłożone na stołach w formie papiero-info-menu-obrusu zawierało dosyć krótką i konkretną listę dań. Jeśli chodzi o przystawki, do wyboru mieliśmy dwa rodzaje kaszanki (białą i czarną), tatar, wege pierdolety typu sałata cezara dodane dla efektu oraz zupę dnia. Ja wybrałem białą kaszankę, Olga tatar, a Gopa przeszła od razu do konkretu, jakim było danie główne w formie steku z polędwicy. Kolejne dania główne: przede wszystkim żeberka. Do wyboru zwykłe, pikantne i z syropem klonowym. Do tego jeszcze stek rib-eye, mięso z golonki i kiełbasa jagnięca. Prosto i konkretnie. Można wziąć porcje małą i dużą. Do tego osobno ziemniak, frytka, kolesław etc.





Antycypując wasze oburzenie, miałem powody by wziąć małą porcję. Głównie dlatego, że chciałem się jeszcze piwem opić i przystawki poszamać. Ewentualnie dalej piwko pić, bo przecież piątek. Poza tym, państwo za nami dostali małą porcję i wcale nie była taka mała.

Żeberko w syropie klonowym. Takie piękne, długie, pręgowane i aromatyczne. Wyglądało jak fortepian mistrza. Albo jak dekoracja w wybitnie stylowym domu. Kolor glazurki posyropowej na grzbiecie mięsa był ciepły i przywodził na myśl wieczory spędzone przy kominku w telewizji (sam nie mam kominka, ale jestem przekonany, że tak właśnie jest) Jadłem jeszcze przystawki, ale nie mogę się powstrzymać i opiszę danie główne, tak niechronologicznie.

Swoją drogą, słowem wstępu warto dodać, że mają ładną zastawę stołową z własnym logo. Do tego sztućce nie z Ikei, a do dań głównych noże Rambo, jak przystało na lokal podający mięso. Same żeberka podano na talerzu przypominającym kształtem zeppelina czy też hipodrom. Opcja równie fajna co np. drewno w Ed Red. Warto zwrócić uwagę na kontrast wymuszony przez biel talerza. Mięso pięknie prezentowało się na dużym i pustym talerzu. No właśnie, pustym, bo zamawiamy dodatki osobno. Wybrałem opcje ziemniaki zasmażane w wersji "małe" i dostałem pół przypalonego średniej wielkości ziemniaka (SIC!). Olga dostała pysznego kolesława na białej kapuście (do wyboru jeszcze takie na czerwonej). Zupełnie na to nie zwróciłem uwagi uwiedziony powabem żeberka. Dopiero dzień później doszło do mnie, że będąc tylko kilkadziesiąt kilometrów od Podkarpacia podano mi przypaloną połówkę ziemniaka za 5 PLN.

To chyba jedyna wada lokalu, no może poza lekko podejrzanym kelnerem, który nie chciał nam podać karafki wina, bo musiałby otworzyć nową kegę czy coś tam, ale generalnie to za duży kłopot więc nalał łaskawie podwójny kieliszek. Niby nic, ale poczuliśmy się trochę jak intruzi przez chwilkę. Ja do obiadu zamówiłem piwo IPA oraz podwójną Tullamore Dew już do samego steku. Gopa wybrała proseko do polędwicy, bo czemu nie.




Warto nadmienić, że mają niezwykle przyzwoite ceny. Tak przyzwoite, że podejrzewam ich o promocję po otwarciu. Jeśli nie, to 8PLN za piwka i podstawowe whisky oraz ceny dań oscylujące około 30PLN z dodatkiem stanowią poważną propozycję na rynku gastro, oczywiście biorąc pod uwagę jak fajne żeberka podają.

Ok, ok, ja troszkę się zagalopowałem. Przecież byliśmy przy żeberkach! Owy kawałek świni występuje w nazwie lokalu w j.angielskim "ribs" i jest też specjalnością restauracji. Do wyboru mamy trzy rodzaje, z czego wersja w syropie klonowym brzmi zdecydowanie najlepiej. Podają solidny kawał żebra z glazurą i to jest to! Surowy talerz z mięsem pozwala skoncentrować się na smaku pieczonego mięsa. odkroiłem sobie jedno żebro i zacząłem ciamciać w papie. Odchodziło w miarę sprawnie, tzn stawiało opór, ale tak jak gimbus zapytany przez tatę, czy chce wódki na urodzinach cioci. Chyba najpiękniejszym elementem dania jest cudna glazura powstała po skarmelizowaniu syropu klonowego. W całym lokalu unosi się zapach pieczonego mięsa. Pachnie jak w seforze. Albo i lepiej, bo w seforze się nie najesz zapachem i jeszcze ochroniarz będzie się na ciebie patrzył jak na cygana w mennicy. Żeberkiem bawiłem się bez skrępowania. Obgryzałem kość jak stary reks, wąchałem, podziwiałem i w końcu szamałem. Ciekawe, czy żeberka bez syropu klonowego zrobiłyby na mnie takie wrażenie? Muszę wrócić i to zbadać! 

Co do polędwicy, była soczysta i odpowiednio wysmażona. Tak, tak. Zapytali się o poziom wysmażenia, co jest dosyć oczywiste, ale co ciekawe, również udało im się dotrzymać słowa, bo w większości lokali zapominają już o tym, kończąc cały rytuał na kurtuazyjnym "a jak wysmażyć?" Podano z dwoma małymi pomidorkami w przyprawach. Gopa nie brała przystawek bo przed wyjściem zjadła 300g wątróbek w cieście podobno. Usprawiedliwiona.








Jako że emocje już opadły, mogę przejść do przystawek. Tatar Olgi został pięknie podany - jajko, musztarda i cała reszta podana osobno w takich mini naczynkach, oczywiście białych. Wołowina miała charakterny smak, jak przystało na krowę, i rozpływała się w ustach niczym szokobons. Dostaliśmy do tego pyszne pieczywo, które zasługuję na dodatkową uwagę. Było świeże (to nie takie oczywiste) i z grubymi kawałkami soli na górze. Ciekawe skąd taka buła? Ja dostałem białą kaszankę z ogórkiem kiszonym. Była smaczna i tyle. Chyba wole ciemną. Ogólnie rzecz ujmując smaczna, ale nie taka, żebym z nią uciekł na jedną z dzikich plaż i kontemplował jej urok i urodę.

Podsumowując, Rzeźnia oferuje super żeberka w rozsądnej cenie. Serwują jakościowe jedzenie w ciekawym wystroju. Jestem przekonany, że tam wrócę, chociażby po stek rib eye, na który mam straszną ochotę a który kosztuje fortunę w innych restauracjach. Wtedy zamówię dwie połówki ziemniaka po 9 PLN.

Ocena? 7.5/10, z czego ta połówka za super ceny, bo za dwa dobre piwa i podwójną whisky nie zapłaciłem więcej niż za obiad jak w większości innych miejsc.



Rzeźnia - Ribs on Fire
ul. Bożego Ciała 14, Kraków




niedziela, 16 listopada 2014

28 PORCJI

Kochani,

z obiadokolacją jest jeden zasadniczy problem: jak przejeść dzień, tak, żeby nie zniknąć w oczach, ale nie zjeść dwóch obiadów. Oczywiście wiemy, że dwa posiłki główne w jednym dniu to pewny bilet do piekła dla otyłych. Jeśli chodzi o dzisiejszą obiadokolację, problem rozwiązałem następująco: poszedłem na hot doga do lokalnej Żabki ("Tu mieszkam, tu jem"). 


Nie żebym chciał obrazić właścicieli 27 Porcji tym,  że w tej samej recenzji jest opis parówki z Żabki, zupełnie nie o to chodzi. Ten hot dog stał się przyczynkiem do refleksji nad kuchnią w ogóle. Bo kochani, w życiu to jest tak, że można wszystko zrobić źle. Można się nawet wyspać nie tak, a co dopiero podać komuś jedzenie. Nawet najprostsze potrawy wymagają najważniejszego ze składników, czyli serca. Półśrodki owocują ćwierć-rezultatami. Brak szkolenia w nalewaniu sosu kończy się tym, że człowiek dostaje zupę musztardową z wkładką mięsną w bułce. Takie nowe spojrzenie na żurek w chlebie. Ja nie liczyłem na zbyt wiele. Mnie z fast foodem łączy toksyczny związek, taki, że kłócimy się po nocach i czizik z Maka zrzuca kieliszek na podłogę, i z płaczem wrzeszczy "odchodzę". Tak jest. Potrafię dużo znieść. Ale na miłość boską, czemu już w trzeciej Żabce podają mi litr sosu do hot doga? To jedyna rzecz, którą można spieprzyć w przepisie. Przygotowanie takiego hot doga wymaga dziesięciu sekund zastanowienia. Ja naprawdę chciałem o tym napisać kiedyś, tylko nie wiedziałem jak się za to zabrać.


No i co, łyso ci teraz właścicielko Żabki przy Narciarskiej? ŁYSO CI? 


Ok, musiałem to z siebie wyrzucić. Dzisiejszym tematem będzie wyjazd pod Kraków do 27 Porcji Slow Food (prowokacja celowa). No dobrze, Ruczaj to piękne miejsce, takie nowoczesne, nasz małopolski Manhattan trochę. I jest TESCO i inne symbole lepszego świata. Nawet biura są i UJ. W zasadzie Ruczaj to całkiem spoko miejsce, o ile nie pracujesz po drugiej stronie Wisły. No i wyobraźcie sobie moi mili, że tam hen daleko, za rzekami i budynkami, jest sobie taki blok, w którym znajduje się restauracja. Miejsce tak niepozorne, że gdyby nie Internet, to  by tam chyba nawet listonosz nie trafił. Dobra, to był ostatni przytyk geograficzny, teraz już serio. 


Od dawien dawna nosiło nas, żeby wpaść do 27 Porcji. Koledzy i koleżanki naklikali „lubię to”, ktoś tam był i mówił, że fajnie, w Internecie pozytywy itd. Na nasze szczęście trafił się Marcin, który mieszkał kiedyś na Ruczaju i dobrze zna okolice oraz 27 Porcji. Dowiedzieliśmy się, że idziemy do restauracji rodzinnej, takiej w której używa się zdrowych produktów i takiej bez alkoholu. Sprawdziłem na profilu, otwarte od 12 do 19. Ci ludzie mają życie. Tego się nie spodziewałem po restauratorach! 







Zgodnie z najlepszymi praktykami biznesowymi oraz ze zdrowym rozsądkiem, menu w Porcjach jest krótkie i zależne od pory roku. Motywem przewodnim aktualnej karty dań jest gęś, pewnie z okazji św. Marcina. Do wyboru consommé z gęsi, wątróbka z gęsi i cycek z gęsi. Consommé to taki rosół. Do tego dorsz i gulasz z dzika dla zdrowia na jesień. Niby wybór skromny, ale cieszy. Dlaczego? Ktoś to przemyślał. Gęś kupiono, jestem przekonany, w całości i wykorzystano w całości. Potrawy mają sens, szczególnie na tej szerokości geograficznej. Nie byłem na zapleczu kuchni i nie znam właścicieli, ale mam wrażenie, że wprowadzają na rynek nową jakość. Dlaczego? Wracają do korzeni gotowania. Menu restauracyjne, przynajmniej w większości przypadków, lubią sprawiać wrażenie sztuczności w porównaniu do jedzenia tzw. domowego: potrawy, które rzadko obok siebie stoją, króluje różnorodność, stare gospodynie domowe zdziwione, co się dzieję z mięsem z rosołu, jeśli w karcie dań nie ma dania, do którego można by wcisnąć porosołowe. Oczywiście nie ma się co dziwić - ludzie nie chodzą do restauracji, żeby zjeść jak w domu, ale żeby doznać lepszego świata. Porcje z Ruczaju łączą wyjątkowość przeżycia restauracyjnego ze zdrową, tradycyjną kuchnią, w której się nie wyrzuca. To trochę jak przyjechać do domu szefa kuchni. W zasadzie to może galopuję i może szef kuchni potajemnie wyrzuca gęsinę na podłogę kuchni i depcze, wrzeszcząc "nie dbam o to", ale raczej tak nie jest. Dlatego też menu jest krótkie i konkretne. Wykwintne, a zarazem domowe. Zrobione na miejscu i świeże, bo takie właśnie jedzenie powinno być. Podane w ładnych i wielkościowo kocich porcjach, bo tak się podaje w restauracjach.

Jeszcze ostatnia refleksja, zanim przejdę do zamówienia. O co chodzi z małymi porcjami w restauracjach? Nie chodzi tu o kilogram żarcia rodem z gruzińskiej czupakabry czy Sfinksa, ale w zasadzie zamówienie przystawki, głównego i napoju powinno wykluczyć przeciętną osobę z gry, a tak nie jest. Celem jedzenia jest sytość i szczęście. Im droższe danie, tym mniej, a przecież człowiek musi mieć jeszcze energię, żeby z takiego Ruczaju wrócić. 

Było nas czworo, ale niestety byliśmy zgrani i większość chciała zamówić albo pasztet z królika (chyba, nie pamiętam, bo nie było w Menu i byłem strasznie śpiący, przecież to mogła być gęś!), albo tatar z pieczarek na pumperniklu na przystawkę. Tylko Marcin wziął zupę i chyba wygrał życie, bo już sam jej kolor uruchamiał same ciepłe myśli. Pozwolił mi wpakować łyżkę i spróbować. Nie pożałowałem: gęsia zupa była intensywna i pełna smaku, sprawiała wrażenie leku na wszystko: od przeziębienia, po bezsenność. Pływały w nim pierożki z mięsem, chyba gęsim, zapomniałem się zapytać. Tatar z pieczarek był po prostu tatarem z pieczarek. Tak, trochę się zawiodłem, bo liczyłem na coś bardziej wzniosłego, jakoś nie potrafiłem dopuścić do siebie wiadomości, że to są pieczarki z pieczarkami podane na pumperniklu. Przystawka ta była sympatyczna, ale zupełnie nie porywająca. Co innego pasztet! Boziu, ależ to było smaczne! Pięknie zmielone mięso, mieniące się kolorami, od różowego środka, po białą obwolutę zrobioną z plasterków boczku, albo innego mięsa służącego jako wierzchnie okrycie pasztetu w piekarniku. Do tego pieczywo z masłem koperkowym, trochę tartych buraków i ogóreczki.  Aż miło było patrzeć. 











No i dania główne. Ja zamówiłem gęś z kaszą gryczaną, gotowaną w soku z buraków i z pigwą. Cycek z gęsi podano w plastrach, na zielonej kołderce w zasadzie nie wiem z czego. Gęś była cudnie soczysta i pięknie komponowała się ze słodkawą kaszą gotowaną z dodatkiem soku z buraków. Myk jest to przedni, bo jak wiemy, kasza gryczana to smak dla koneserów, albo się przepada albo nie. W tym przypadku posmak tak znienawidzony przez moją sympatię, został zniwelowany słodkością buraka. Dodatkowo gęś lubi słodkie, tak więc wszystko pięknie zagrało! 


Olga i Tunia wzięły po dorszu na szpinaku, w kołderce pieczarkowej z kluskami. Co prawda dostałem pozwolenie na spróbowanie tylko po gryzie z każdej części dania, ale i tak myślę, że mogę z pewnością napisać, że kluski były wybitne, a cała reszta w porządku. Dorsz komponował się ze szpinakiem, a pieczarki uzupełniały smak. To pewnie te same pieczarki co z przystawki. W zasadzie to moim problemem są pieczarki. Lubię je, ale mam wrażenie, że to pójście na łatwiznę. Może to tylko subiektywne spojrzenie na karierę pieczarki w kulturze kulinarnej, a może zwykła niechęć do pieczarki w restauracji. Ale kochani! Te kluski! Tak pięknie powabnie stawiały opór sztućcom, by zaraz ulec i dać nacieszyć się zwycięstwem rozkochanemu w nich łasuchowi! Cieszyły oko i podniebienie, zachowywały formę i szyk jak prawdziwe damy! 










A wiecie co zamówił Marcin? DZIKA! Knura w gulaszu z ziemniakiem. Wybór konesera i człowieka, który nie jedną zimę spędził rozmyślając, co jeść między listopadem a lutym. Nawet jak nie jest zimno.  Tu się przyznam, że nie próbowałem, ale, danie wyglądało niezwykle rozgrzewająco. Gulasz przyozdobiono kapeluszem z ziemniaka polanego śmietaną. Kolory pięknie współgrały. Były takie nasze, nie zagraniczne. Ciemna czerwień dzika taplającego się w płynie, uspakajające ziemniaki i biel swojskiej śmietany. To taki obiad domowy jak jest bardzo zimno i ciemno. Ja od razu widzę syte niedzielne obiady mojej mamy, gdy za oknem prószy śnieg. W sumie to szkoda, że zjadł swoją porcję, bo chętnie bym podkradł.


Zgodnie stwierdziliśmy, że mamy jeszcze miejsce na deser. Dostaliśmy miodownik i tarte jabłeczną pod bezą. Miodownik był całkiem ciekawy. Mocny smak orzecha, słodka masa, byłem zadowolony. Nie będę się rozpisywał, bo na deserach się raczej nie znam, wiem tylko czy są smaczne. Ten był.







No i co, Miśki. Zjedliśmy. Co dalej? No dalej tak. Wy sobie zarezerwujcie czas i kupcie mapę. Jedźcie na Ruczaj. Jest tam bardzo przyjemnie i jestem przekonany, że jeśli lubicie kuchnię naturalną, bez zbędnego nadęcia, to pokochacie 27 Porcji. Mam też taką wiadomość (jeśli ktoś śledzi ich stronę, to już wie), że będą się przenosić w okolice Willi Decjusza do dużego lokalu. Takiego bardziej swojskiego niż blok na Ruczaju. Może to i lepiej? Zobaczymy. 


Tak czy siak, polecam. Ja tam na pewno wrócę! Jeśli chodzi o ocenę, dam 9/10 za prawdziwość i pasję. 


PS. Ceny? Za przystawki dwie, dwa obiady, jeden deser, kawę i trzy napoje ok. 130 PLN więc w zasadzie nieźle jak na jedzenie zdrowe i z głową.



27 Porcji Slow Food, 
ul. Chmieleniec 2B, Kraków


Żabka Cafe, 
ul. Narciarska 2F, Kraków



środa, 12 listopada 2014

OBIAD POWSZEDNI

Pucki,

w pewnym momencie życia każdego z nas przychodzi czas, najczęściej jesienią, na zapłacenie rachunku, bo dziewczyna ma już dość tej toksycznej znajomości, gdzie ty jesz, a ona płaci. Właśnie dlatego ludzie chodzą do pracy. Nie różnię się specjalnie od przeciętnego Kowalskiego w tej kwestii. Nie ukrywajmy, że ludzie wynagradzani są doświadczeniem oraz dobrym obiadami albo tylko tym pierwszym. Tak czy siak, trochę ze wstydem, że nie leżę teraz na hamaku pośród palm wyspy Kurakało, rozkazując karłowi w liberii co ma przynieść na petit déjeuner, chodzę do pracy i też tam od czasu do czasu jadam.

Dzisiejsza notka to nie recenzja, a raczej coś na wzór szkicu.

Sprawa wygląda następująco: mam do wyboru, jeśli zechcę i nie mam obiadu z domu, trzy miejsca na papu wokół roboty. Do tego dochodzi jedna powyżej 5 minut drogi, ergo na krańcu świata, oraz McDonald, KFC, Pizzeria Dominium (chociaż akurat ten przybytek powinien nazywać się "Napewno-nie-pizza Domordum") i Sfinks (nie, nie pracuje w Kairze).

Myślę, że część z Was już domyśla się mniej więcej gdzie pracuję, ale co robić, z reklam chyba nie wyżyję. Tak czy siak, naszło mnie na pranie brudów z własnego podwórka, ponieważ dziś doszło do sytuacji niesłychanej. Te pacany z dołu zrobiły pierogi z mięsem w wersji ok 1/2 mniejszej objętościowo od klasycznego pieroga, z cebulką przysmażaną na maśle i nazwali to Rawjoli. No dobra Ravioli, ale serio to literówka bo powinno być Rawjoli. Myślę, że to dobry wstęp do opisania czegoś co nazywa się "Quchnia", bo Rawjoli. Tak w zasadzie to nie są najgorsi (tak, dzisiejszy post nie będzie o jednym posiłku tylko tak ogólnie, "co mi Panie dasz"). Leitmotivem Quchni jest bycie "fajnym" - mają ozdoby, w piątek sprzedają suszi (ogon z bobra w Piątek już nie jest popularny, przynajmniej na zachód od Wisły, gdzie leży owa jadłodajnia) i raz na jakiś czas robią złoty strzał, czy posiłek dla menedżmentu, taki za 20PLN z czymś lepszym, np. wołowiną albo jakimś innym mięsem prestiżowym jak czarny passat w tdi. Szczerze mówiąc, nie wiem, po co silę się na złośliwości, bo miejsce nie jest tragiczne i tylko o złotówkę-dwa droższe od konkurencji, a przecież nie trzeba łazić daleko. Znam koneserów, którzy nawet nie silą się na założenie kurtki i spacer do konkurencji.

No właśnie, konkurencja. Tu się zaczyna ciekawe. Pod drugiej stronie dziedzińca mają SPACJĘ. Prawidłowa nazwa tego miejsca to DELETE. Menu to Salmonella albo E.Coli pod różnymi postaciami, raz kurczaka a la kebab gotowanego na wodzie, raz ryby na takim tłuszczu, że nawet wytłumaczenie, że w wodzie jest zimno i rybka musi mieć płaszczyk nie wystarcza. Niestety do Spacji chodzą ludzie. Często dlatego, że jest blisko. Ma też swoich fanów, ale ja się nie ulęknę, bo sam się zatrułem. I konkubina też. Ciekawe, co zachęciło właścicieli do nazwania lokalu Spacja? Czyścili klawiaturę? Myśleli, że jak człowiek wali w tą durną klawiaturę pół dnia, to jeszcze chce zjeść w "spacji"? No nieważne. Ważne jest to, że jest jeszcze trzecie miejsce, moje na swój sposób ukochane.





Wytrawny wędrowiec skieruje się gościńcem na zachód od Spacji. Przejdzie przez pełne niebezpieczeństw legowiska panów z budowy i dojdzie na przestronny plac uwieńczony perełką architektury minionej i chybionej. Stoi sobie tam taki budynek z lat chyba 70-tych na oko. Jest bezapelacyjnie okropny. Na samym dole znajduje się bar CHOCHLA. Mają małą salkę, przypominającą jadłodajnie na koloniach w Ustrzykach Dolnych w latach 90-tych. Mają również takie super okienko z kurtyną oddzielającą śmiertelników od bebechów tego półmitycznego "bufetu". Od czasu do czasu usuwa się pod naporem dłoni nurkującej z głębi, która bez nawet najmniejszej trudności zagarnia talerz po zupie. Wystarczy podsunąć tackę i dłoń wie, że tam już coś na nią czeka.

Ależ Kochani, zacząłem od końca. Przecież najpierw trzeba zjeść. Chochla charakteryzuje się tym, że jest najlepsza w relacji jakość cena i najgorsza w relacji wystrój-cena. Ale mnie to nie odstrasza, bo Panie z naszego bufetu mają prawdziwy charakterek. Tworzą chyba najlepsze polskie fusion na świecie, czym zasłużyły sobie na mój szacunek. Otóż nasz bohaterki gotują ok. trzy zestawy na dzień. Mamy do wyboru zazwyczaj jakiś zestaw "jarski", bo w tym miejscu używa się polskiego odpowiednika, oraz dwa zestawy klasyczne. Ziemniak/ryż, mięso, surówka. I tu zaczynają się schody, bo Panie wysłały szpiega na przeszpiegi do Spacji i Quchni i odkryły, że młodzi szukają nowego, nurkują na głębokich wodach oceanu spożywczego: mają ochotę na coś więcej niż kotleta, ba! niektórzy nagle przestali lubić kotleta!! Dla wybrednych, przygotowano zestawy młodzieżowe, np. kurczaka po chińsku czy curry. Problemem, a zarazem największą zaletą, owych zestawów jest to, że do podstawy, dajmy na to kurczoka "po chińsku", dodaje się kopę ziemniaków oraz np. zasmażaną kapustę albo buraczki do wyboru. Tak Kochani. Sam niejednokrotnie płakałem ze szczęścia, że są na tym świecie jeszcze tak niewinne i bezpretensjonalne miejsca. Zasmażana kapusta i kurczok Curry. I kartofle. Wydaje się wam, że ja sobie teraz jakieś podśmiechujki urządzam? Broń Boże! Ja serio lubię Chochlę. Można tam dostać sporą porcję poprawnego obiadu domowego. Można też czasem zażyć orientalnego fusion przyniesionego przez dumnego polskiego orła. Można też poflirtować okiem z charakterystyczną Panią zza bufetu. Tam można być sobą. Tam nikt nie poda suszi i bardzo dobrze.

Ach Pączusie wy moje. Rozmarzyłem się. Powinienem kupić łódź.

Dość na dziś. To taki mały przerywnik, bo dostałem wypłatę i zamierzam poszaleć z konkubiną w jednej z posz-szikłe restauracji. A potem wracam do burgerów. Do korzeni. W weekend podziela się z wami wrażeniami spod znaku "Serwis nie jest wliczony w cenę"!

Łapa!





Okolice korpocentrum przy ul. Dobrego Pasterza,
Kraków.






sobota, 8 listopada 2014

GORĄCY GAR PANA LEE






"Dawno, dawno temu, w czasach, gdy na wschód od Tarnowa wiatr płatał figle autochtonom, próbującym przepędzić misjonarzy ogniem i cebulą, nasi orientalni bracia w kuchni preparowali swoje pierwsze hot-poty. Był to wysiłek heroiczny, bo i jak to tak przedzielić gar na pół i jeszcze dwa buliony tam zawrzeć? Dzięki koniunkcji planet i odrobinie wysiłku, Azjatom udało się doprowadzić do perfekcji nie tylko swoje talenty matematyczne, ale również danie zwane hot-potem, z ang. gorący-gar."



Gong Bao "Krótka Historia Wszystkiego"








Postanowiłem zacytować starego mistrza, pod postacią sędziwego żółwia, dla podkreślenia rangi i tradycji dania, które niedawno zjadłem. Kwintesencją kuchni dalekowschodniej jest siedzenie razem, próbowanie wszystkiego oraz brudzenie obrusu. W zasadzie oni tam mają codziennie taką naszą wigilię. Fajnie, c'nie? No pewnie, że fajnie! Można sobie pobiesiadować, oderwać od rzeczywistości i nabawić się "magicznego" jak po naszej gorzałce! I właśnie tak było u Pana Lee koło Bagateli. 

Lokal i tajemnica jego kuchni jest bardzo pilnie strzeżona. Wejścia do kamienicy mieszczącej Mr. Lee's broni dzielny centurion dysponujący całym arsenałem kamerek przemysłowych. Jedna z takich kamerek nakryła mnie, bawiącego się sztucznym krzaczkiem podczas palenia prologowego papierosa. Faktycznie krzak był sztuczny, a wyglądał z daleka jak prawdziwy. Pan wybiegł i mnie upomniał. Tak samo zrobiłby ze szpiegiem spożywczym próbującym wykraść zwoje z receptami Pana Lee. I dobrze, bo kuchnia prowadzona w podziemiach kamienicy ma swój charakter i przyciąga tradycją i nowoczesnością. 

Do rzeczy! Na kolację wybrały się cztery osoby, które wcześniej raczej kojarzyły chińczyka z tym na Basztowej (przeniesiony na Szewską). No wiecie, o co chodzi. Brudne akwarium, trochę tłuszczu w powietrzu, wilcze doły na sanepid i urząd skarbowy etc. O Mr. Lee usłyszeliśmy najpierw z gazet, a potem, o ile dobrze pamiętam, od Kasi M., która tam kiedyś wpadła. Postanowiłem również odwiedzić, bo brakuje mi dobrego orientalnego papu. 

Po gustownym i zupełnie nieorientalnym zejściu do restauracji, o mało co mi oczy nie wyskoczyły z orbit - NIE BYŁO AKWARIUM! No dobrze, całkiem poważnie, wystrój stonowany z elementami azjatyckim na ścianach i tradycyjną muzyką w tle. Taki kompromis miedzy kiczem, a powagą lokalu z ambicjami. Jeśli chodzi o akcje Pani Gessler z fotografiami toalet, nie było się czego przyczepić, ale nie robiłbym tam selfie. 

Wybraliśmy zestaw dla czworga - Hot Pot z mięsem, owocami morza i warzywami. No i teraz należy się zatrzymać. Otóż Pan Lee ma do wyboru całkiem spory arsenał azjatyckich strzał kulinarnych trafiających prosto w podniebienie. Poza wyświechtanymi sajgonkami, do wyboru gość dostaje także Dim Sumy, takie fajne pierożki na parze, czy np. kalmarowe pierścienie, ŚWIEŻE. Dalsze części menu zawierają zupy. dania główne, dania dla dzieci w naczyniach w kształcie samochodzików i innych takich - no kapitalnie to wygląda! No i Hot Poty oraz zestawy. Przejdę od razu do polecanej specjalności zakładu - gorącego gara! Dlaczego? Było nas czworo i byliśmy na tyle głodni, że wybraliśmy gotowy zestaw z przystawkami. 




Ok, ok, Piszę o tym nieszczęsnym hot pocie, ale o co w ogóle chodzi? Pan kelner zasugerował, że można się tym daniem bawić. Jak? Otóż tak, że dostajemy na stół taki grzejniczek elektryczny, wyglądający jak waga wraz z garem pełnym bulionu. Ostrego i pikantnego. Do tego, na stół wjeżdża patera (piękne słowo, jedno z moich ulubionych) warzyw: sałata, kapusta, pieczarki, brokuły, jakieś tam kung fu grzyby. Do tego: owoce morza, łosoś, tofu,  trzy rodzaje mięs w postaci plastrów (kurczok, wołowina, bekony) oraz kuleczki mięsne i pierogi takie zagraniczne. Każdy dostaje talerzyk, makaron, sos i pałeczki/sztućce. 







Teraz przechodzimy do sedna. Takiego mniam mniam w środku rafaelo albo ferero-roszę. Goście mają się bawić jedzeniem. Mają być kreatywni - z góry narzucony jest smak bulionów, w których gotujemy dodatki, ale cała reszta zależy już tylko od jedzącego. Można sobie np. wrzucić pieczarkę i krewetkę i pobawić się w Polski fusion. Albo wrzucić trzy rodzaje mięsa na raz i dodać sobie makaronu tworząc tym samym makaron trzy mięsa a la Janusz. W zasadzie to można sam bulion pić, bo sam w sobie jest dobry. 

Wiecie jakie to jest super? Można sobie posiedzieć godzinę lub nawet więcej przy jednym posiłku i sobie dłubać tymi pałeczkami. Rozmawiać, mieszać, bawić się, tańczyć, kochać, modlić, ok galopuję. Ale można się nieźle rozerwać w towarzystwie.

Ja nie będę się rozpisywał o składnikach, bo jak wspomniałem, to zwykłe rzeczy dostępne w każdym sklepie. Różnicę robią buliony. Całość zależy od kreatywności gości. I to jest piękne. Cała przygoda z gorącym garem podszyta jest zabawą i dziecięcą radością z jedzenia. Nie dostajemy na talerzu gotowego dania i myk do papy. My jesteśmy częścią procesu. I to zabiera nas do Azji, gdzie każda szanująca się rodzina je kolację razem i brudzi cały stół, wędkując pałeczkami po pierożka, leżącego po przeciwnej stronie stołu. I to wszystko koło Bagateli!!!111

Miśki, polecam. Fajne miejsce i na pewno kiedyś tam wrócę i zjem jedno z dań głównych Pana Lee - oczami wyobraźni widzę starożytny przepis na zwoju zawieszony koło okapu! Jeśli chodzi o ogólną ocenę: 8/10 Dlaczego? Mnie się ogólnie podobało, ale samo miejsce mogłoby być bardziej swojskie, w azjatyckim sensie tego słowo - wiecie, teraz wchodzi się przez bogatą kamienice, nie ma akwarium etc. Oczywiście to bzdury, ale jakoś tak mi się marzy pełen zestaw. Odnośne samego posiłku - fajnie byłoby to czymś urozmaicić - może jeszcze jakiś sos prosto ze smoczej papy? Albo egzotyczne warzywo, albo coś co nie jest aż tak oczywiste jak pieczarki, chociaż te głęboko szanuję. No generalnie idźcie tam.



Mr. Lee's
Karmelicka 7, Kraków


wtorek, 28 października 2014

BUTA NIE ZJESZ


Pączusie,



Całkiem słusznie tęskniliście. Słusznie, bo mnie nie było i słusznie, bo być powinienem. Moja aktywność spadła do minimum, tzn. do wysłuchiwania kalumnii moje menadżerki Katarzyny. Sprawy obrały taki, a nie inny obrót, ponieważ ja bardzo przeżywam przesilenie jesienne. No i w nowym mieszkaniu jest telewizor, no i tyle pracy – tu posprzątać, tam coś przekąsić etc.

Pisanie to impuls. Takich impulsów jest więcej, gdy jest ciepło i człowiek może sobie pohasać. Takim impulsem może być także to, co dzieje się za oknem. Otóż nie wiem, czy zauważyliście, mamy klimat marsjański. Niebo jest w kolorze łososia, smogła nie opada i czuję się jak górnik w kopalni adamantium KWK Mars-1 na wielkiej marsjańskiej wyżynie Elysium. Jestem w kosmosie. Jak tu pisać o swojskim jedzeniu?

Dość wynurzeń. Trochę mi się nie chciało, trochę nie miałem kasy. Zrobimy tak – ja napiszę co robiłem, a Wy moje Sreberka, wybaczycie mi. Oddzielimy grubą kreską post od karnawału. A rzeczywiście pościłem. Co prawda na wakacjach obżarłem się jak knur po przeżytym Hubertusie, ale w Krakowie już gorzej, choć udało się jednorazowo uciec z domu do lokalu, który odwiedziłem nie pierwszy raz. 

Zresztą już od jakiegoś czasu chodzi za mną polecenie tego miejsca. Ze względów etycznych nie będę się wypowiadał w pełni o lokalu M22 na Marka, bo pośrednio przez moją Sympatię znam pana właściciela, jednak jedna rzecz zasługuje tu wyniesienie pod niebiosa.


Frytki! Frytki belgijskie i sosy w M22. Burgerownia na Marka jest chyba najciekawszym przykładem na to, jak dobry sos może zbudować danie. Wyobraźcie sobie, że do frytek można zamówić sos czosnkowy na maśle! No w to mi graj! Taki gracz zupełnie zmienia zasady gry – smażysz ziemniaka na tłuszczu wołowym i go sobie ubierasz w jaskrawy smoking czosnkowo-maślany. Trójkąt równoboczny zawierający w sobie wszystko co dobre pomiędzy wołem, żoną woła dającą mleko oraz ziemniakiem, po którym stąpa szczęśliwa łaciata rodzina. Do wyboru są też inne sosy, nota bene wszystkie robione z fajnych świeżych składników. Wszystkie polecam, nawet jak nie lubisz tych smaków. To nieistotne, wybrać należy ten czosnkowy. A z ciekawostek, wiecie, że mają w M22 takie trzymajniki na frytki? 






Tak jak wspomniałem, o M22 tylko częściowo napiszę. Nie wszystko naraz. Mogę jeszcze dodać, że na Szewskiej o 3 w nocy spada jakość kebaba w tym lokalu z fioletowym wystrojem. W sumie to ciekawy temat. Po co oni się na przykład pytają, jakie mięso tam wrzucić, skoro mogliby wydawać zestawy "najebus" w postaci standardowego kebaba najlepiej z frytkami w środku? To taka mała dygresja. 

Ok, to na tyle. Po przerwie nie można szaleć. Wiecie, że nie byłem w żadnej fajnej knajpce od tego czasu? No co robić, buta nie zjesz.

Tak sobie pomyślałem, że napiszę jeszcze o tym jak się objadałem w Grecji, ale to nie ma sensu, bo ja jestem lokalny i to mi wystarczy. A propos lokalności, myślicie, że hasła wyborcze „Jądro Otyłości – kiełbasę wyborczą zachowam dla siebie” albo „Jądro Otyłości – zadba o Was jak o własny brzuch” to dobre slogany? Ok, już nie będę się motał od tematu do tematu, po prostu stęskniłem się za Wami. Po świętach wrzucę notkę o tym, jak się światowo jada w pracy, bo niestety muszę pracować. Do tego czasu, trzymajcie się ciepło i nie zapominajcie, że ja piszę, tylko czasami w odstępach!



Burgerownia M22

Kraków, ul. Św. Marka 22







niedziela, 24 sierpnia 2014

ZLOT JEDZENIA NA KÓŁKACH


Street Food Poland
Galeria Kazimierz, Kraków
23-24.08.2014




No pięknie moi Drodzy. 



Doczekałem się zlotu food trucków w Krakowie. Na wcześniejsze zloty jakoś nie dotarłem. Teraz byłem i jadłem. Nawet bardzo, bo wziąłem ze sobą pomagierów spożywczych - Dzika i Olgę. Plan był taki: zamawiamy co wlezie i jemy na trzech, żeby spróbować jak najwięcej. Tak więc zlot miał miejsce pod Galerią Kazimierz. Tam od strony "nabrzeża". Ideą przewodnią był zlot trucków spoza Krakowa, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Może to i lepiej, bo miałem okazje podpatrzeć co i jak w świecie jedzenia. Pełna lista dostawców papu dostępna tu: 




Nie będę się specjalnie rozwodził nad otoczeniem, bo pobiegłem od razu do "Cheeseburger Slow Food" reklamowanego na FB organizatora jako "znany już w Polsce food truck", którego specjalnością jest "kuchnia amerykańska z Florydy i Key West." Kurde, w sumie powinienem dodać, że mają tam dmuchany zamek. No dobra, koniec. Tak więc, food truck z Miami. Splendor, półnagie panie, flamingi i estetyka lat 80tych. Biegłem w stronę budki tak nakręcony, że wyobrażałem sobie, że mam własny muzyczny motyw przewodni zsynchronizowany z ruchami mojego brzuszka - niestety patrząc się na moje rozmiary i psi pysk to raczej leciał Limahl z Neverending Story.












Zamówiliśmy BBQ z bekonem i serem na pół, no bo przecież dalej trzeba szamać. Mięsa dali 170g, dodali pomidora, sera, pikla i sosów. Bekon był w zasadzie tylko w opisie burgera, bo nawet ciężko było znaleźć pod bułką. No właśnie, od czego by tu zacząć. Chyba od tego, że podobała mi się struktura przekroju burgera. Wołowinę dali na górę, tak, że przytulała się do sosu BBQ robionego na miejscu. Reszta pod kołderką z mięsem. No i to by było spoko, tylko, że na spodzie rozdziabdziali sos hamburgerowy. Tak, to nie pomyłka. Taki dostępny w sklepie, chociaż może sami go robili. To jest nieważne, ważne jest to, że miał smak sosu hamburgerowego i był absolutnie nie na miejscu. W zasadzie nie było czuć sosu BBQ, mięsa i bekonu. Cheeseburger Slow Food wcisnął pauzę na radioodtwarzaczu, muzyka przestała grać, ktoś puścił dżingiel z kreskówek "kła kła kłaaaaaaaaaa". Kanapka trochę mnie zawiodła. Dziku nie dokończył bo mu nie zależało i zostawił nam po gryzie. No zjadłem, wiecie, taka praca. 

Patrząc wstecz, myślę, że to był wstęp do tego, co nastąpi. Do absolutnej katastrofy - los podzielił mój zawód na dwie części. Drugą porażką były frytki w Beef Brothers, opisanych jako "udany debiut z Raciborza". No sądząc po frytkach to wprost przeciwnie. Już nawet powątpiewam czy z Raciborza. Omal nie udało im się zrobić ze mnie jarosza frytkowego. Na miłość boską, do dzisiaj te frytki nade mną wiszą. Jak mnie kiedyś złapie deszcz na spacerze i cały przemoknę, to coś czuję, że te frytki jeszcze na mnie spadną jak fortepian w kreskówkach. Tak żeby jeszcze popsuć. Do rzeczy. Podszedłem do Pani, ładnie zamówiłem frytki po 7 PLN. Sprawdziłem asortyment sosów i wybrałem andaluzyjski. Postałem na czatach w trakcie robienia fryt i zaczęło do mnie dochodzić, że popełniłem błąd. W tym momencie ujrzałem stojącą tam taką wielką butlę z sosem firmy FANEX znanym z gastronomii dworcowej. Frytki podawali na tacce papierowej zupełnie nie mieszczącej posiłku i to jeszcze z takim widelczykami niefajnymi. Dodam, że budki obok miały ładne i stylowe tekturowe "rożki" na frytki.  Ale to tylko początek koszmaru, bo przecież to trzeba było jeszcze zjeść. Kochani, nie dokończyłem tych frytek. Ostatni raz zdarzyło mi się to w latach 90-tych, gdy mama jeszcze próbowała częstować mnie wątróbką. Chwalili się, że smażą na tłuszczu wołowym, ale według mnie żaden wół, by się na to nie zgodził. Podano je niedosmażone, przesolone i co najgorsze, przeokropnie mdłe. Sos tylko dokonał dzieła - firma FANEX nie robi najlepszych sosów, a już na pewno nie powinno się nimi polewać bogatych frytek belgijskich, będących symbolem haute cousine w świecie frytek. Już nawet nie chce się denerwować. Kasia mówi, że to trochę jak "w Głuchowie na święcie strażaka" (wie, bo to jej gmina). Koniec. 






Musieliśmy podjąć misje ratowania dnia. Poszliśmy do budki z tostami, ponieważ wyglądała ładnie. Liczyliśmy, że to będzie gwarantem, że nie korzystają z usług firm FANEX.  West Coast Toast to według organizatora "nowy food truck na warszawskiej scenie gastronomicznej" Podobno oferują "tosty z wypasionymi nadzieniami." I wiecie co? Tak właśnie jest. Udało się nam zajeść te potworne karykatury frytek. Wzięliśmy Blue Chicken z kurczakiem, gorgonzolą, rukolą i sosem jog-maj (tak fajnie brzmi, c'nie). Dostaliśmy cudnie opieczonego tosta przeciętego na pół. Pieczywo pięknie dopełniało kompozycji smakowej - nie to co bułka wysmarowana sosem hamburgerowym. Swoją drogą, mieli też wybór ciekawych składników - były także buraki, kanapki z masłem orzechowym i galaretką. Niestety ceny były dosyć wysokie - nasz tost kosztował 13PLN co jest ceną śmiesznie wysoką, bo chociażby hamburger z wołowiną kosztuję niewiele więcej, a w Burger Tacie nawet tyle samo o ile dobrze pamiętam. Do picia dobraliśmy lemoniadę, chyba ręcznie robioną, bo przelewaną z 5L butelki po wodzie mineralnej. Była smaczna, nie kwaśna i świeża w smaku. Jest OKejka. 







No i już prawie koniec - brzuch wypchany. Dziku próbował kupić naleśnika ale jakaś pani przed nim zamówiła trzy i mu się odechciało czekać. Poszliśmy za to do Co Ja Ciacham, gdzie można zjeść "słodkie węgierskie ciastka drożdżowe wypiekane na wałkach i obsypywane posypką w wybranym smaku." Wybraliśmy nutellę z kokosem. Ciasto było miękkie i ciepłe, takie troszkę jak brzuszek buldożka. Miła alternatywa dla klasycznych słodkości, ale raczej do traktowania jako zapychacz niż pełnoprawny deser, jak słusznie zauważył Dziku. 










Szczerze mówiąc to w tym momencie miałem już dość. Położyłem się na trawie, zostałem poczęstowany napojem gazowanym. Odpoczynek. 

Czas na podsumowanie. Wiecie co? Fajnie, że zrobili taki zlot, chociaż w tym konkretnym przypadku coś mi nie grało. Ten dmuchany zamek i dwie nieudane potrawy pod rząd. To oczywiście bardzo subiektywne odczucie. Znajomi mówią, że we Wrocławiu było tak bardziej światowo, bez dmuchanego zamku (nie wiem, czemu mi tak utkwił w głowie). Było tak letnio-wiejsko-festiwalowo. W przypadku pierwszego posiłku taki mieli przepis - z sosem mordercą. W przypadku frytek wyszedł zły warsztat. Żałuję, że nie spróbowałem kiełbasek z Wurst Kiosk Wagen, które wyglądały świetnie oraz mięcha z BB Kings - kucharz miał solidny brzuszek i wzbudzał zaufanie. No może następnym razem! Oby, bo w Krakowie działa kilka spoko trucków i w całej Polsce zapewne też. Wróciłbym: 6/10; Wróciłbym gdyby trochę inne trucki przyjechały i gdyby usunęli zamek i gdyby było w jakimś ładniejszym miejscu: 10/10 Kochani, nie zapominajcie, że food trucki to super sprawa, nawet jeśli frytki były złe!