Plac Nowy 1. Jedzenie i Piwo.
Adres taki sam, Kraków.
O boziu, wstyd mi pisać po takiej
przerwie. Zawiodłem sam siebie i nie mogę spojrzeć w lustro. Chociaż to akurat
nie sumienie, a duża ilość posiłków wyskokowych. Nie wiem od czego zacząć, może
od tego, że jestem w ciągu spożywczym od wesela Kasi i Kuby? Chyba nie muszę
mówić, jak wyglądają wesela w Polsce i jak bardzo można sobie basiora
rozciągnąć. A to było jeszcze z poprawinami! Pamiętam jak przez mgłę, moment
gdy otrzymałem w prezencie kubeł z pozostałą sałatką „majonezowo-warzywną”.
Sałatka urosła przez noc w hotelu i się z nią niestety pożegnaliśmy. Przez chwilkę w nocy, z poprawin na
poniedziałek, widziałem siebie biegającego z kaloryferem po plaży. Wyobrażałem
sobie plany treningowe – Bo przecież tak nie może być! – wskakiwałem na rowerek,
kardio tu, sztanga tam, myk myk szósteczka Weidera. Pierwszym murem, od którego
odbiły się moje marzenia i ambicje, była koleżanka Natalia i jej Grander z KFC
o 9 rano po weekendzie weselnym [sic!].
Następnie było już tylko gorzej. W końcu wielki brzuch to wielka
odpowiedzialność. I pojemność. W międzyczasie rozpoczął się sezon grillowy u konkubiny
na włościach, letnia pogoda dodała nam odwagi do poszukiwań nowych punktów
gastronomicznych, a czerwcowe słońce oświetlało nam drogę nawet po
wiadomościach w TVP. Ostatniego hamburgera zjadłem wczoraj w nocy w budzie na
św. Wawrzyńca.
Je ne regrette rien.
To słowem wstępu, bo jakoś trzeba
ostatni miesiąc zaszufladkować i przybliżyć. Odwiedziłem kilka ciekawych
miejsc, ale nie chcę mieszać sobie i wam drodzy czytelnicy w głowie. Zacznę
więc od dzisiejszego dnia i tego jak niewinna przechadzka zepsuła mi humor
gastronomiczny.
Błąkaliśmy się po spalonych
słońcem ulicach nieopodal Placu Nowego. Było obłędnie gorąco i duszno. Jeszcze będąc w mieszkaniu, bardzo się bałem
spojrzeć na mój pokojowy higrometr połączony z termometrem – moje małe centrum
dowodzenia oraz najlepszy przyjaciel hipochondryka w jednym. Olga twierdzi do
teraz, że asfalt się pod nią topił. Na szczęście udało się Olgi nie stracić w
asfaltowym jeziorku niczym tygrysa szablozębnego, który przypadkiem, goniąc
ofiarę, ugrzązł w rozpuszczonej trumnie, a to oznacza, że nadarzyła się cudowna
okazja do celebracji życia.
Kolega Dziku szepnął, że przy
placu nowym jest taka nowa restauracja. Ba!! Nowy budynek z kręglami, restauracją
i ładnym wystrojem. Postanowiliśmy wpaść. Pani się uśmiechnęła i zaprosiła do
środka, przeszliśmy przez wielką salę z drzewkiem do ogródka-szklarni z klimatyzacją.
Miałem wrażenie, że wygrałem życie. Wszędzie ładnie no i wieje chłodny
wiaterek. Można funkcjonować. Po ochłonięciu zbadałem otoczenie. Ludzie coś
jedzą w wielkich miskach, poniektórzy piją piwka w jakichś niedorzecznie małych
kufelkach przeznaczonych chyba dla kota, panie kelnerki sobie chodzą. Wnętrze
jest urządzone estetycznie, przestrzeni życiowej jest w sam raz. Warto dodać,
że mają dziwną, czerwoną toaletę z czarnym elementami i z żarówką, która świeci
na 10% mocy. Niby stoi za tym jakiś zamysł estetyczny, ale ja musiałem
przyzwyczajać wzrok przez jakieś 2 minuty, żeby w ogóle zlokalizować umywalkę.
Dostaliśmy kartę dań. Było w niej
wszystko naraz: pizza, burgery, frytki, sałatki, dania główne utrzymane w
konwencji „zjedz do piwka na bogato”. W zasadzie to nie wiem do teraz, co ta restauracja
podaje. Dziewczyny zamówiły sałatki cezara i z awokado. Ja nie miałem zamiaru się
poniżać i strzeliłem sobie cycka z kaczki z pieczonymi ziemniakami i wstążkami
z cukinii. Jak się okazało, dobór napoju był trudny, bo piwo 0,4L kosztuję w
tej budzie minimum 10PLN, a jak wiadomo piwo 0,4 to tylko prowokacja do dziesięciu kolejnych.
Tak więc wybraliśmy opcję letnią, czyli wodę z ogórkami i miętą. Tzw. ogórkiadę.
Przez chwilę wydawało mi się, że kosztuje 2,2PLN ale okazało się, że to halucynacje
z niedożywienia, że tego przecinka tam nie ma. Wspominam o tym trochę, antycypując
moje dalsze żale związane z cenami. Generalnie litrowa karafka z wodą i
plastrem ogórka nie powinna kosztować 22PLN. Jako ciekawostkę podam, ze w Zazie
do litrowego wina podają karafkę wody gratis, bo mają boga w sercu i dobrze
prowadzą biznes, a płaci się tylko 20 zł więcej. No i jest wino. No nieważne. Let
it go, Let it go <nuci>.
Księżniczka kelnerka, tak będę ją
teraz nazywał, bo mnie ogórkiada wkurzyła, raczyła podać sałatki dziewczynom.
Ja przez dodatkowe 15 minut czekałem na kaczkę. Jak już dostaliśmy dania
główne, to hrabina przyniosła frytki belgijskie, że niby mamy sobie posypać
nimi talerz, czy coś, a które miały być przystawką. Oczywiście do frytek
belgijskich nie przyniosła majonezu bez mojej interwencji. A jak już przyniosła,
to porcje pasującą do kufelków piwa, generalnie dla kota.
No nic, może jedzenie poprawi mi
humor. Jak sięgam pamięcią w mroczną otchłań otyłości, to bywało tak nie raz,
nie dwa. Olga dostała sałatkę z awokado. Sałatka z awokado to listek sałaty
rzymskiej, listek czegoś tam, listek cykorii, 10g awokado w kostkę
pociupcianego, ze 4 grzanki i pomidor z ryneczku lidla pokrojony w plasterki. A
i jeszcze dwa suszone pomidory. Łączna gramatura wraz z talerzem – 300g.
Nawet pieczywa nie podali. Nasza
turystka Kasia, która wpadła do nas na weekend, zamówiła sałatkę cezara. W jej
przypadku łut szczęścia polegał na tym, że w sałatce była pierś z kurczaka
pokrojona w plasterki. Reszta była porównywalna. Dodam, że sałatki były po 25PLN
i 27PLN. Wiadro muli w Zazie kosztuje 28PLN. Olga była tak zawiedzona, że jak
próbowałem jej tradycyjnie podwędzić jedzenie, to o mało co nie wbiła widelca
w moją dłoń.
Po jakimś czasie, jak wspomniałem,
panienka nie ogarniała, dostałem kaczkę. Bogu dzięki nie była złą. Pierś
podsmażona prawidłowo, miękka i soczysta. Sos miał nutkę pomarańczy, która
zresztą leżała obok. Wstążki z cukinii fajnie wiły się po talerzu. Zaminusowały
ziemniaki, ponieważ były twardawe i generalnie ciężkie, co nie jest najlepszym
rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że sama kaczka była dosyć konkretna. Porcja
była normalnej restauracyjnej wielkości i tylko o 10 PLN droższa od, pożal się
Boże, sałatek. Ja na swój posiłek nie byłem zły jak Olga, ale przyznam, że
między mną a zestawem z kaczką nie było chemii. Zjadłem ją z obowiązku
dziennikarskiego. No i tego, że za nią zapłaciłem. Przy wyjściu Olga wpadła
jeszcze na znajomych, którzy też przyznali, że szału nie ma i że te burgery co
wzięli, to dość słabe, że bułka jakaś rozmokła. Ogólnie rozczarowanie.
O czymś zapomniałem? A no tak,
frytki i ogórkiada. Frytki niczego sobie – szkoda, że bez gamy sosów do
wyboru. Napój – bardzo smaczny i orzeźwiający, szkoda, że od ceny robi mi się z
sucho w papie.
Wróćmy jeszcze do obsługi. Jadłem
sobie frytki i podeszła już trzecia kelnerka obsługująca nasz stolik, niczego
sobie zabrała talerz i powiedziała „dziękuję”. A ja sobie na ten talerz frytki
kładłem! Jak podawała rachunek, to też powiedziała „dziękuję”. W zasadzie to ona tylko mówiła „dziękuję”.
Ja temu lokalowi też mówię dziękuję:
dziękuję, nie zjem już u was i dziękuję, że mnie wkurzyliście i poczułem
potrzebę wyrzucenia tego z siebie, dzięki czemu wróciłem do pisania. Chyba mam
problem życiowy, bo do pisania motywują mnie tylko silne emocje.
A jeśli chodzi o ocenę, to niech sobie
kucharz tą sałatką teściową nakarmi i
nie wkurza ludzi: 4/10 – za wystrój.
photo:
http://pl.tripadvisor.com/LocationPhotoDirectLink-g274772-d6575282-i97341420-Plac_Nowy_1-Krakow_Lesser_Poland_Province_Southern_Poland.html#98772211
...a myslalam, ze z tym kiepskim jedzeniem tylko ja tak trafilam... do swietnego artykulu dorzucę ser kozi na grzance odgrzewany i ledwie cieply z salatka oraz pesto-hmmm...nieswiezych kilkablisci salaty z kielkami oraz jedna mazia (jeden maz?) pesto. Zeberka pieczone w zywym piwie sa w rzeczywistosci zeberkami ugotowanymi w sosie o dziwnym buro-zoltym kolorze. Posane z plackami ziemniaczanymi...odgrzewanymi i rownie chlodnymi jak ser kozi :-( najlepszy okazal sie sok ananasowy :-) z kartonu :-) nigdy wiecej!! Przypadkowy test wykonany z powodu braku miejsc w zazie ;-)
OdpowiedzUsuń