sobota, 5 lipca 2014

PLAC NOWY 1. DZIĘKUJĘ.

Plac Nowy 1. Jedzenie i Piwo.
Adres taki sam, Kraków.



O boziu, wstyd mi pisać po takiej przerwie. Zawiodłem sam siebie i nie mogę spojrzeć w lustro. Chociaż to akurat nie sumienie, a duża ilość posiłków wyskokowych. Nie wiem od czego zacząć, może od tego, że jestem w ciągu spożywczym od wesela Kasi i Kuby? Chyba nie muszę mówić, jak wyglądają wesela w Polsce i jak bardzo można sobie basiora rozciągnąć. A to było jeszcze z poprawinami! Pamiętam jak przez mgłę, moment gdy otrzymałem w prezencie kubeł z pozostałą sałatką „majonezowo-warzywną”. Sałatka urosła przez noc w hotelu i się z nią niestety pożegnaliśmy.  Przez chwilkę w nocy, z poprawin na poniedziałek, widziałem siebie biegającego z kaloryferem po plaży. Wyobrażałem sobie plany treningowe – Bo przecież tak nie może być! – wskakiwałem na rowerek, kardio tu, sztanga tam, myk myk szósteczka Weidera. Pierwszym murem, od którego odbiły się moje marzenia i ambicje, była koleżanka Natalia i jej Grander z KFC o 9 rano po weekendzie weselnym [sic!].  Następnie było już tylko gorzej. W końcu wielki brzuch to wielka odpowiedzialność. I pojemność. W międzyczasie rozpoczął się sezon grillowy u konkubiny na włościach, letnia pogoda dodała nam odwagi do poszukiwań nowych punktów gastronomicznych, a czerwcowe słońce oświetlało nam drogę nawet po wiadomościach w TVP. Ostatniego hamburgera zjadłem wczoraj w nocy w budzie na św. Wawrzyńca. 
Je ne regrette rien.

To słowem wstępu, bo jakoś trzeba ostatni miesiąc zaszufladkować i przybliżyć. Odwiedziłem kilka ciekawych miejsc, ale nie chcę mieszać sobie i wam drodzy czytelnicy w głowie. Zacznę więc od dzisiejszego dnia i tego jak niewinna przechadzka zepsuła mi humor gastronomiczny.

Błąkaliśmy się po spalonych słońcem ulicach nieopodal Placu Nowego. Było obłędnie gorąco i duszno.  Jeszcze będąc w mieszkaniu, bardzo się bałem spojrzeć na mój pokojowy higrometr połączony z termometrem – moje małe centrum dowodzenia oraz najlepszy przyjaciel hipochondryka w jednym. Olga twierdzi do teraz, że asfalt się pod nią topił. Na szczęście udało się Olgi nie stracić w asfaltowym jeziorku niczym tygrysa szablozębnego, który przypadkiem, goniąc ofiarę, ugrzązł w rozpuszczonej trumnie, a to oznacza, że nadarzyła się cudowna okazja do celebracji życia.

Kolega Dziku szepnął, że przy placu nowym jest taka nowa restauracja. Ba!! Nowy budynek z kręglami, restauracją i ładnym wystrojem. Postanowiliśmy wpaść. Pani się uśmiechnęła i zaprosiła do środka, przeszliśmy przez wielką salę z drzewkiem do ogródka-szklarni z klimatyzacją. Miałem wrażenie, że wygrałem życie. Wszędzie ładnie no i wieje chłodny wiaterek. Można funkcjonować. Po ochłonięciu zbadałem otoczenie. Ludzie coś jedzą w wielkich miskach, poniektórzy piją piwka w jakichś niedorzecznie małych kufelkach przeznaczonych chyba dla kota, panie kelnerki sobie chodzą. Wnętrze jest urządzone estetycznie, przestrzeni życiowej jest w sam raz. Warto dodać, że mają dziwną, czerwoną toaletę z czarnym elementami i z żarówką, która świeci na 10% mocy. Niby stoi za tym jakiś zamysł estetyczny, ale ja musiałem przyzwyczajać wzrok przez jakieś 2 minuty, żeby w ogóle zlokalizować umywalkę.






Dostaliśmy kartę dań. Było w niej wszystko naraz: pizza, burgery, frytki, sałatki, dania główne utrzymane w konwencji „zjedz do piwka na bogato”. W zasadzie to nie wiem do teraz, co ta restauracja podaje. Dziewczyny zamówiły sałatki cezara i z awokado. Ja nie miałem zamiaru się poniżać i strzeliłem sobie cycka z kaczki z pieczonymi ziemniakami i wstążkami z cukinii. Jak się okazało, dobór napoju był trudny, bo piwo 0,4L kosztuję w tej budzie minimum 10PLN, a jak wiadomo piwo 0,4  to tylko prowokacja do dziesięciu kolejnych. Tak więc wybraliśmy opcję letnią, czyli wodę z ogórkami i miętą. Tzw. ogórkiadę. Przez chwilę wydawało mi się, że kosztuje 2,2PLN ale okazało się, że to halucynacje z niedożywienia, że tego przecinka tam nie ma. Wspominam o tym trochę, antycypując moje dalsze żale związane z cenami. Generalnie litrowa karafka z wodą i plastrem ogórka nie powinna kosztować 22PLN. Jako ciekawostkę podam, ze w Zazie do litrowego wina podają karafkę wody gratis, bo mają boga w sercu i dobrze prowadzą biznes, a płaci się tylko 20 zł więcej. No i jest wino. No nieważne. Let it go, Let it go <nuci>.

Księżniczka kelnerka, tak będę ją teraz nazywał, bo mnie ogórkiada wkurzyła, raczyła podać sałatki dziewczynom. Ja przez dodatkowe 15 minut czekałem na kaczkę. Jak już dostaliśmy dania główne, to hrabina przyniosła frytki belgijskie, że niby mamy sobie posypać nimi talerz, czy coś, a które miały być przystawką. Oczywiście do frytek belgijskich nie przyniosła majonezu bez mojej interwencji. A jak już przyniosła, to porcje pasującą do kufelków piwa, generalnie dla kota.

No nic, może jedzenie poprawi mi humor. Jak sięgam pamięcią w mroczną otchłań otyłości, to bywało tak nie raz, nie dwa. Olga dostała sałatkę z awokado. Sałatka z awokado to listek sałaty rzymskiej, listek czegoś tam, listek cykorii, 10g awokado w kostkę pociupcianego, ze 4 grzanki i pomidor z ryneczku lidla pokrojony w plasterki. A i jeszcze dwa suszone pomidory. Łączna gramatura wraz z talerzem – 300g.

Nawet pieczywa nie podali. Nasza turystka Kasia, która wpadła do nas na weekend, zamówiła sałatkę cezara. W jej przypadku łut szczęścia polegał na tym, że w sałatce była pierś z kurczaka pokrojona w plasterki. Reszta była porównywalna. Dodam, że sałatki były po 25PLN i 27PLN. Wiadro muli w Zazie kosztuje 28PLN. Olga była tak zawiedzona, że jak próbowałem jej tradycyjnie podwędzić jedzenie, to o mało co nie wbiła widelca w moją dłoń.

Po jakimś czasie, jak wspomniałem, panienka nie ogarniała, dostałem kaczkę. Bogu dzięki nie była złą. Pierś podsmażona prawidłowo, miękka i soczysta. Sos miał nutkę pomarańczy, która zresztą leżała obok. Wstążki z cukinii fajnie wiły się po talerzu. Zaminusowały ziemniaki, ponieważ były twardawe i generalnie ciężkie, co nie jest najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że sama kaczka była dosyć konkretna. Porcja była normalnej restauracyjnej wielkości i tylko o 10 PLN droższa od, pożal się Boże, sałatek. Ja na swój posiłek nie byłem zły jak Olga, ale przyznam, że między mną a zestawem z kaczką nie było chemii. Zjadłem ją z obowiązku dziennikarskiego. No i tego, że za nią zapłaciłem. Przy wyjściu Olga wpadła jeszcze na znajomych, którzy też przyznali, że szału nie ma i że te burgery co wzięli, to dość słabe, że bułka jakaś rozmokła. Ogólnie rozczarowanie.

O czymś zapomniałem? A no tak, frytki i ogórkiada. Frytki niczego sobie – szkoda, że bez gamy sosów do wyboru. Napój – bardzo smaczny i orzeźwiający, szkoda, że od ceny robi mi się z sucho w papie.

Wróćmy jeszcze do obsługi. Jadłem sobie frytki i podeszła już trzecia kelnerka obsługująca nasz stolik, niczego sobie zabrała talerz i powiedziała „dziękuję”. A ja sobie na ten talerz frytki kładłem! Jak podawała rachunek, to też powiedziała  „dziękuję”. W zasadzie to ona tylko mówiła „dziękuję”.

Ja temu lokalowi też mówię dziękuję: dziękuję, nie zjem już u was i dziękuję, że mnie wkurzyliście i poczułem potrzebę wyrzucenia tego z siebie, dzięki czemu wróciłem do pisania. Chyba mam problem życiowy, bo do pisania motywują mnie tylko silne emocje.

A jeśli chodzi o ocenę, to niech sobie kucharz tą sałatką teściową nakarmi i  nie wkurza ludzi: 4/10 – za wystrój.



photo:
http://pl.tripadvisor.com/LocationPhotoDirectLink-g274772-d6575282-i97341420-Plac_Nowy_1-Krakow_Lesser_Poland_Province_Southern_Poland.html#98772211

1 komentarz:

  1. ...a myslalam, ze z tym kiepskim jedzeniem tylko ja tak trafilam... do swietnego artykulu dorzucę ser kozi na grzance odgrzewany i ledwie cieply z salatka oraz pesto-hmmm...nieswiezych kilkablisci salaty z kielkami oraz jedna mazia (jeden maz?) pesto. Zeberka pieczone w zywym piwie sa w rzeczywistosci zeberkami ugotowanymi w sosie o dziwnym buro-zoltym kolorze. Posane z plackami ziemniaczanymi...odgrzewanymi i rownie chlodnymi jak ser kozi :-( najlepszy okazal sie sok ananasowy :-) z kartonu :-) nigdy wiecej!! Przypadkowy test wykonany z powodu braku miejsc w zazie ;-)

    OdpowiedzUsuń